Czwartek po pracy, to intensywnie odczuwany głód. Już teraz Was przyzwyczaję, że nigdy nie potrafimy zdecydować się na to, co chcemy zjeść. Pytanie "co jemy?" zadawane jest zawsze i zawsze dostarcza tyle samo zagubienia i niezdecydowania. Bo na to nie mamy ochoty, to jedliśmy ostatnio, tu jest za zdrowo, tam wręcz przeciwnie. A to chcemy mięso, a to warzywko jakieś. Ciepłe, zimne, lekkie, tłuste, dużo, mało. I tak w kółko Macieju! Na szczęście w Gdańsku lokale rosną jak po deszczu i co i rusz trafiamy na nowy lokalik, z nowymi kulinarnymi przeżyciami.
Zaznaczymy na początku, że żaden z nas krytyk kulinarny (a już na pewno nie dwóch). Powiem więcej, o jedzeniu wiemy tyle, że z talerza musi trafić do buzi, czasami za pomocą sztućców. Cała sztuka kryje się w tym, żeby czas, kiedy ręka odrywa się od stołu i wędruje do twarzy, był czasem spędzonym maksymalnie ciekawie i absolutnie smacznie. Taki tam kaprys Pana Brzucha Głodomora i Państwa Oczu Ciekawskich.
Także wędrowaliśmy po ulicach Gdańska z uciążliwym pytaniem na ustach. Lokal, do którego kierowaliśmy nasze niepewne kroki okazał się zamknięty (o nim kiedy indziej), tym bardziej więc pytanie o jedzenie zabrzmiało bardziej złowrogo i głucho. Tu nie, tam nie, tu jeszcze nie, tam już nie.
Aż tu nagle, przed nami wyrósł lokal. A że coś gdzieś tam ktoś mówił jakieś dobre słowo, postanowiliśmy wstąpić.
Pytanie: środek, czy ogródek? Odpowiedź prosta: środek, bo w ogródku palacze (przy jedzeniu. A fe!). W środku odrobinkę gorąco, ale nie aż tak, żeby nie było przyjemnie. Zresztą od razu zawołały do mnie dwa wygodne fotele tuż pod oknem. Oj, jakie one były wygodne!
Miły kelner, z uśmiechem na twarzy (nie takim przyklejonym, raczej takim zadziornym. Lubimy takie!) podaje nam menu. Menu odrobinkę poniszczone, znak- używane, znak- dużo klientów. Chwila zastanowienia i pada prośba o podanie
cheeseburgera, frytasów, piwka i wody z lodem.
Szybko zamówienie pojawia się na stole i konsumujemy. Tzn. konsumuje bardziej on. Ona pije wodę i rozgląda się dookoła. A jest na co patrzeć. Właściwie to gdzie nie spojrzę to widzę rzeczy, które mnie zadziwiają. Na jednej ścianie pełno plakatów filmowych, na drugiej ścianie płyty winylowe, na trzeciej ścianie telewizor i walka bokserska, na czwartej ścianie worki po czymś, są też cygara, kokosy, walizka, maszyna do pisania, stare wieszaki, rejestracja, telefon, nowe krzesła, stare krzesła, nowe stoły, stare stoły. Pisząc stare mam oczywiście na myśli vintage (oj, co vintage to lepsze, tak się mówi na mieście...). Eklektyzm pełną gębą i powiem Wam, że nawet to do mnie przemawia. Przyjemny kolor ścian, ciekawy dobór eksponatów sprawiają, że czuję się tam tak, jakbym była stałym klientem. Dobry omen na przyszłość. On czuje się podobnie, aczkolwiek skupiony jest bardziej na konsumowaniu. Dodam, że frytasy podane są w ikeowej doniczce na kwiaty. Podziwiam inwencję, doceniam estetykę.
A muzyka? Oj muzyka! Dla samej muzyki w lokalu siedzielibyśmy cały dzień. Janis Joplin, Michael Jackson, Rolling Stones, Ray Charles i cała masa muzyków, których nie umiem wymienić. Fenomenalna. Nagłośnienie fantastyczne.
A jak tam smak?
On mówi, że jedzenie bardzo dobre (jego dosłowne słowa to "może być", ale ona wie, że to oznacza, że bardzo dobrze. Długo go zna). Że nie było jakieś ogromne, ale akurat tyle, żeby się najeść. Ona mówi, że woda smakowała jak woda, ale za to wszystko wkoło smakowało apetycznie, więc jedzenie uważa za udane.
A jak tam cena?
Zapłaciliśmy około 30 złotych. Wydaje mi się, że jeśli dostajemy to, czym lokal się chwali, tzn. świeże bułki, świeże mięso, mniej konserwantów, niż w innych burgerach, więcej starania o nasze jedzonko, to cena nie jest jakoś wygórowana. Nie widziałam skaczących konserwantów, więc wszystko powinno się zgadzać. Ogólnie wyglądało jakoś tak bardziej naturalnie, niż w fastfoodach wszelkich, więc wizualnie jestem na tak, a on mówi, że też praktycznie jest na tak.
Zdecydowanie idziemy tam znowu, tym razem ona musi być bardziej głodna.
Polecamy, a jakże!