Na duży głód trzeba wyciągnąć konkretną broń. I chociaż ten głód nie dotyczył bezpośrednio jej, to mimo wszystko związana jest przysięgą małżeńską i musiała iść z nim do Steak House'u La Pampa.
Na ul. Szerokiej, w bliskim sąsiedztwie miejsc parkingowych znajduje się lokal, który zdecydowanie przeżył swoje. Wiele restauracji próbowało tam swoich sił. Tym razem do boju stanęło miejsce, które serwuje steki z argentyńskiej wołowiny.
Muszę powiedzieć, że lokal robi pozytywne wrażenie już na początku. Kelner wita gości na progu, prowadzi do stolika, podaje menu i kartę win. Na prawdę elegancko. Bez zbędnych uprzejmości, konkretnie, sprawnie i fachowo. Muszę przyznać, że lubię taką obsługę. Kelner na prawdę nie musi ociekać uśmiechem.
Przejdźmy do wystroju. Jest tam głównie czarno, z dodatkiem srebra i bieli (albo kremu). Dosyć minimalistycznie, ale ze smakiem. Wzrok przyciąga srebrna rzeźba na ścianie, stylizowana na poroże. Do tego eleganckie, okrągłe lampy, które chętnie zamontowałabym w swoim domu. Bardzo wygodne krzesła (sprawdziłam) i wyglądające na wygodne- kanapy (nie sprawdziłam). Stoły od razu zastawione, z serwetkami na miejscu talerza (hmm... i tu mam problem, bo rolę serwetek grało coś, co wyglądało na papierowe ręczniki. Wizualnie pasowało do reszty, ale mimo to odczuwałam pewien dysonans. Skoro jest tu tak elegancko, to może lepiej byłoby zainwestować w coś, co bardziej przypomina serwetki, lub po prostu w serwetki z materiału? Drożej- wiadomo, ale przynajmniej elegancko, czyli w klimacie. Zachowana byłaby pewna konsekwencja, a to zawsze jest pozytywne), kieliszkami na wino i bardzo ładnymi sztućcami, które również z chęcią zakupiłabym do domu.
Menu. Bardzo interesujące pozycje, bez skupiania się na pomniejszych potrawach, które tylko robią bałagan. Stek taki, taki, z tym i z tamtym. Z takiego mięsa i z takiego. 200 gram, 300 gram, 500 gram. Chociaż dla niej, tej mniej głodnej, trudno było coś wybrać, a na pomysł, że wybierze pieczonego ziemniaka on spojrzał na nią piorunująco, to jednak w końcu zdecydowała się na zupę gulaszową. I może od niej zaczniemy. Zupa w menu widniała jako pikantna i zdecydowanie taka była. Bardzo dobrze przyprawiona, odpowiednio słona. Bogata w smak, uboga w dodatki (poza zupą oczywiście, której było dużo), smakowała wyśmienicie, chociaż można było spodziewać się czegoś bardziej sycącego, bo po jej zjedzeniu okazało się, że chętnie zjadłaby jeszcze steka, a przecież przyszła tam całkiem nie głodna. Ale myślę sobie, że to jej wina. W końcu zupa powinna być starterem, który pobudza kubki smakowe i przygotowuje żołądek na starcie z głównym daniem.
On zamówił polędwice argentyńską, frytki i sezonową sałatkę. Stek dobrze wypieczony. I rzeczywiście taki był. Zresztą stek smakował na prawdę rewelacyjnie. Doprawienie nie ograniczyło się tylko do soli i pieprzu. Można było tam poczuć całą paletę przypraw. Smak nie był pospolity. Mięso było soczyste i właściwie jedno z lepszych, jakie przyszło nam jeść. Widać, że kucharz bardzo przykłada się do swojej pracy i nie podchodzi do dań szablonowo. Na stek na pewno tam wrócą.
Sałatka też nie była po prostu warzywami i przyprawami zmieszanymi łyżką. Wszystko było następstwem czegoś, wynikało z czegoś, dzięki czemu tworzyło doskonałą harmonię. Jedyne, co przeszkadzało, to frytki. Nie zrozumcie mnie źle- były bardzo dobre. Szkoda tylko, że nie smakowały jak frytki, które zostały zrobione w tamtej kuchni. Zrobiono je pewnie gdzieś daleko, zamrożono przywieziono. Nie ma pewności, bo przecież ani ona, ani on nie wchodzili do kuchni, ale można to było wydedukować ze smaku.
Za te wszystkie dania i napoje rachunek wyniósł około 105 złotych. Całkiem sporo, jak na półtora dania. No ale cóż, za jakość mięsa trzeba zapłacić. Następnym razem mam nadzieję zapłacić też za jakość pewnego konkretnego dodatku.
Ah i jeszcze na koniec zobaczcie jaki fantastyczny był widok za oknem:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz