wtorek, 27 sierpnia 2013

Kameleon

Witamy na blogu Pruszcz Gdański, w którym wylądowałam dzisiaj około godziny 10:00. Nie zdążyłam wcześniej wypić żadnej dobrej kawki, więc uznałam, że trzeba naprawić ten błąd. Pozostała część mojej wycieczki uznała, że to odpowiednia pora na coś słodkiego, wiec sami widzicie, nie było wyjścia, trzeba było szukać interesującego miejsca z ogródkiem, coby połączyć nasze potrzeby i piękną pogodę. 
Nie było to takie proste, jak pozornie może się wydawać, ale w końcu na alei Ks. Waląga 3, dostrzegłyśmy całkiem przyjemny ogródeczek, który okazał się być własnością restauracji i kawiarni Kameleon. Miejsce wyglądało zdecydowanie pusto. Dwójka klientów w ogródku, a poza tym cisza i spokój. W środku nikogo nie było, poza kameleonem w terrarium (dojrzałam go! ha!). Obsługa też gdzieś zniknęła, więc początkowo byłyśmy odrobinę zagubione. Na szczęście odnalazłyśmy menu i potem już poszło gładko, bo razem z menu pojawiła się uśmiechnięta kelnerka, która radośnie odesłała nas do stolika i już po chwili gotowa była przyjąć zamówienie. 
Zamówiłyśmy deser truskawkowy i LatteCoffeeToffee. Wszystko za 23 złote. Czekać nie trzeba było zbyt długo (zaledwie kilka minut), niestety zamówienie nie zostało podane jednocześnie. Kawa pojawiła się szybciej. Na szczęście była zimna (na taką pogodę polecam tylko zimne kawki), więc spokojnie mogłam poczekać, niemniej lepiej by było, gdyby i deser i kawa pojawiły się jednocześnie. 
Tak, czy inaczej nasze zamówienie było całkiem przyjemne. Kawa na spodzie wyposażona była w sos toffee, który w przyjemny, ale nie narzucający się sposób, sprawiał, że całość była słodkawa. Pasowało mi również to, że smak kawy nie był zbyt mocny (ostatnio nie za bardzo mogę pić mocną kawą) i intensywny. W sam raz na delikatne pobudzenie. 
Deser truskawkowy był podany całkiem estetycznie (mimo braku bitej śmietany, z której zrezygnowałyśmy), a sos truskawkowy smakował jak konfitury, co poczytuję za duży plus (zwykle czuje się truskawkową chemię). 
Jeśli zaś chodzi o wystrój lokalu (przede wszystkim ogródka) muszę powiedzieć, że troszkę za dużo w nim było dodatków. Miało się wrażenie, jakby niekoniecznie każda rzecz do siebie pasowała, a wybierane były przypadkowo. Raziły też całe tony sztucznych kwiatów, które z powodzeniem można by zastąpić świeżymi (będę to powtarzała do znudzenia). Na pochwałę jednak zasługuje kącik dla dzieci, który o mały włos nie złapał mnie w nurt zabawy. Ogromny domek dla lalek, niespełnione marzenie z dzieciństwa sprawiło, że byłam gotowa zrezygnować ze wszystkich deserów świata, zostać tam i się bawić! Szkoda, że jestem taka duża :( Zresztą i chłopięca wersja zabawy, czyli drewniany tor dla samochodów, była niezwykle kusząca. Kameleon wie, jak przyciągnąć dzieci :) (przynajmniej tak mi się wydaje, bo sami wiecie... było pusto... ale może 10:00, to niekoniecznie najbardziej popularna godzina na zabawy w kawiarni).
Podsumujmy więc tę wizytę tak, że było całkiem przyjemnie w całkiem miłej kawiarni, która nie całkiem wyróżniała się spośród innych kawiarni, które są całkiem ok. No może ten kameleon lekko daje im przody...

KAMELEON, PRUSZCZ GDAŃSKI, AL. KS. WALĄGA 3







sobota, 24 sierpnia 2013

Surf Burger

Coś w tych Surf Burgerach musi być, skoro tyle ludzi o nich mówi. Niby tylko budka na kółkach (jeżdżąca! ah!), a tyle zamieszania. Wyruszyliśmy więc na polowanie i dopadliśmy ją w centrum Gdańska, naprzeciwko Cafe Szafa (o aktualnej lokalizacji możecie dowiedzieć się na facebookowej stronie baru, którą zdążyłam podlinkować Wam już w pierwszym zdaniu :) ha!), swoją drogą jeżdżący bar wybiera całkiem dobre lokalizacje. Duży plus za ogólne ogarnięcie.
Jak wygląda? Jak duży samochód, z otwieranym bokiem. Można go też rozpoznać po przyjemnej woni rozchodzącej się w niedalekim sąsiedztwie, lub po całkiem sporym zbiorowisku głodomorów oczekujących na swoje zamówienie (wczoraj czas oczekiwania wynosił około 15 minut). Do tego z dużego radyjka rozchodzi się rytmiczna muzyka, która przypomina mi odrobinę bębny ze smoczej łodzi (kucharz zdecydowanie ma ułatwione zadanie, jeśli chodzi o miarowe składanie burgerów). 
Procedura zamawiania wygląda w ten sposób, że z daleka łypie się na tablicę z menu, dobiera idealnego burgera, wspina na palce, aby złożyć zamówienie przy wysokiej ladzie, płaci się, dostaje się papierowy numerek i z pokorą oddala, aby resztę czasu spożytkować na nerwowe wyczekiwanie. Wspomniany przeze mnie zapach zdecydowanie nie ułatwia sprawy!
Jak już mija te 15 minut, w czasie których kilkanaście radosnych osób zdążyło opuścić plac boju z ciepłym jedzonkiem w ręku, nadchodzi czas, abyśmy i my odebrali nasze cieplutkie burgery od zapracowanej blondynki. W kulinarnych godzinach szczytu nie ma nawet czasu spokojnie zjeść i musi pogodzić tworzenie burgerów z ich jednoczesną konsumpcją (pilnie ją obserwowaliśmy, w razie gdyby zapędziła się aż na nasze buły!). Trzeba również dodać, że zajadała się z takim apetytem, że dodatkowo utrudniała nam nasze nieszczęsne 15 minut! 
Ale czas nadszedł i dostaliśmy wesołe jedzonko opakowane w biały papier. Muszę przyznać, że całkiem zgrabnie im to wyszło i aż przyjemnie było się przetransportować z takim pakunkiem. Uznaliśmy bowiem, że idealnym miejscem na konsumpcję będzie strefa wkoło pomniku Heweliusza (przy Wielkim Młynie).
Odwinęliśmy burgery (specjal burger i burger ostry, za sumę 31 złotych) i oczom naszym ukazała się całkiem spora bułka, która na początku nie do końca chciała zdradzić co ma w zanadrzu (dobrze, że było wypisane wszystko na tablicy! Uf!). Na szczęście pierwszy kęs ją całkowicie zdemaskował. Tak więc mogę Wam powiedzieć, że oba burgery smakowały całkiem dobrze. Stopniowo dochodziło się do kolejnych składników, które gdzieś mniej więcej w środku wybuchały już niczym nie zmąconą eksplozją smaku. Może zabrakło odrobinę sosu i mój burger był troszkę za suchy, ale za to całość ubrania wyszła bez szwanku, więc potwierdza się stwierdzenie, że nie można mieć wszystkiego. Mięso przygotowane elegancko, chociaż przyznam, że dodałabym więcej przypraw, a w szczególności soli, jednak ponownie rozdarta jestem między zdrowym (slow foodowym i dobrym jakościowo) jedzeniem, a przesolonym daniem dla maniaków (mnie :P). Tak, czy inaczej dobra jakość składników w Surf Burgerach wczoraj była niepodważalna, co plasuje bar na całkiem wysokiej, burgerowej pozycji. 
Jeśli jeszcze dodacie do tego fakt, że nie potrzebna jest Wam dyslokacja szczęki, żeby zjeść bułę, to już zupełnie jestem zadowolona. Bo szczerze, to te wielkie burgery tylko mnie przerażają, a tu potrzebna jest jeszcze radość z jedzenia. 
Ah! Zapomniałabym! Muszę dodać też, że sama buła bardzo dobra. Jestem nawet w stanie uwierzyć, że nie była jakoś szczególnie dużo mrożona i wypychana glutaminianami i innymi syfami (wierzę w Was Surf Burgery!). 
Cóż mogę rzecz na zakończenie? Jak macie odrobinkę czasu, to warto wybrać się na burgerowe polowanie. Kto wie (fb!) gdzie dzisiaj stanie surfowy bazarek :) 

SURF BURGER (lokalizacja na fb)

niedziela, 18 sierpnia 2013

Bar Ptyś

Bary mleczne i wszelkie podobnego typu jadłodajnie to praktycznie gotowa gwarancja na kawałek dobrego, domowego, niedrogiego jedzenia. Nie inaczej jest w barze Ptyś, który znajdziecie niedaleko augustowskiego ryneczku. Estetyka odrobinę nawiązuje do poprzedniego ustroju, ale można spokojnie zaliczyć to na poczet specyficznego klimatu i rozkoszować się wizualną podróżą w przeszłość. W barze Ptyś możecie usiąść na zewnątrz (chociaż przyznam, że mało tam przytulnie, przy ulicy), albo zająć miejsce w środku, podobnie jak zrobiliśmy to my. 
Środek wygląda całkiem schludnie, w miarę nowoczesne krzesła i stoły (które dopiero przy bliższym spotkaniu okazują się solidnie podniszczone), co najważniejsze nie uderza zapach jedzenia, którego często boją się niektórzy klienci, bo trudno się go pozbyć jeszcze kilka godzin po posiłku. 
Jest lada, za ladą uwija się kilka pań, jest też kuchnia za tą ladą, gdzie znajdziecie jeszcze kilka pań. Całkiem sporo pracowników, żeby podać wszystko szybko, sprawnie i żeby jedzenie nie leżało za długo, tylko powstawało na bieżąco. Wiadomo, że trzeba przyjść w miarę wcześnie, żeby mieć możliwość wybierania spośród całego menu, ale nawet dla spóźnialskich znajdzie się coś smacznego (bo generalnie nie spotkałam tam czegoś, co smaczne by nie było). 
Panie konkretne, sprawne, szybkie i zachowawczo uprzejme. Przy takiej kolejce to idealny zestaw cech, bo już po kilku chwilach odchodzimy od kasy z parującym obiadem, na który składają się: flaczki (5 zł), dwa kartacze (9 zł), kotlet pożarski (6 zł), młode ziemniaczki (2 zł), surówka z czerwonej kapusty (2 zł) i coś na kształt kompotu (1 zł). 
Jedzonko całkiem dobre. Tradycyjne, domowe smaki. Dokładnie takie, na jakie mieliśmy ochotę. Właściwie muszę Wam przyznać, że tego typu jedzonko najbardziej lubię jeść, pewnie wynika to z bardzo pozytywnych skojarzeń domowych obiadków. Nie muszę się bać, że zamówiłam coś, co niekoniecznie przypadnie mi do gustu, albo, że jakieś połączenie zupełnie mi nie podpasuje. W Ptysiu dokładnie wiem jaki smak dostanę i to mnie bardzo zadowala. Do tego dostanę zupełnie wystarczającą porcję i jestem bardzo zadowolona (i najedzona! wiadomo :) ). 
Do tego bar nie bez kozery Ptyś się nazywa. Możecie tam na deser kupić sobie bardzo apetycznie wyglądające ptysie (cytrynowy smak nadzienia jest rewelacyjny, gorzej niestety z ciastem, które jest dosyć twarde). Spróbujcie popatrzeć na nie kilka minut i spróbować im się oprzeć... może być trudno :)
Zatem na całkiem przewidywalną, ale za to domową kuchnię, zapraszam Was do baru Ptyś w Augustowie. 

BAR PTYŚ, AUGUSTÓW, MOSTOWA 3

Weranda

Kolejna augustowska odsłona recenzji. Tym razem na tapetę wzięłam nowo-otwarty lokal nad Nettą, mieszczący się w bardzo ładnie i nowocześnie zaprojektowanym budynku, który jeszcze miesiąc temu był placem budowy, a już teraz gotowy jest na przyjęcie głodnych i spragnionych klientów. Mowa oczywiście o Werandzie, czyli stosunkowo małym lokalu, z ogromnym ogródkiem, który estetycznie wyróżnia się spośród innych augustowskich propozycji kulinarnych. Przede wszystkim budynek jest biało-szary i podobna stylistyka została zachowana przy doborze wystroju wnętrz. Delikatna i prosta forma zdecydowanie sprzyja nastrojowi odprężenia i chociaż lokali tego typu robi się coraz więcej w dużych aglomeracjach, tak dla Augustowa jest to nowość, za którą mam nadzieję pójdą kolejni lokalni restauratorzy (czasami warto porzucić jarmarczną stylistykę). 
To, co niestety rzuca się w oczy to brak konsekwencji w przypadku niektórych elementów umeblowania. Zupełnie, jakby właściciele bali się, że aż nazbyt odbiją w stronę stonowanej estetyki. Zacznę więc od mebli ogrodowych, na które składają się eleganckie szare wiklinowe fotele, ale też zwyczajne drewniane zestawy, które najczęściej dorzuca jakiś browar za korzystanie z jednego rodzaju piwa (powiedzmy, że kształt jest nawet do zniesienia, ale ich kolor bardzo gryzie się z eterycznością budynku). Do tego na stolikach brakuje świec. Oczywiście jest to moje (jak zawsze) subiektywne zdanie, ale uważam, że szklane świeczniki i palące się w nich świecie dopełniłyby nastroju zrelaksowania i na pewno idealnie wpisałyby się w stylistykę lokalu. O wiele lepiej wyglądałyby też świeże kwiaty, zamiast tych sztucznych. Rozumiem, że jest to spory wydatek, jeśli chcemy, żeby roślinki były zawsze świeże i piękne, ale efekt byłby murowany i na pewno dodałby odrobiny interesującej energii do jasno-zielono-miętowego wnętrza. Duży plus natomiast, dostają ode mnie za sztućce. Nie dosyć, że wygodne, to jeszcze bardzo efektowne. 
Aby zakończyć już temat wystroju dodam, że środek lokalu jest całkiem mały i zastanawiam się jak to będzie w zimie, gdy będzie zdecydowanie mniej entuzjastów siedzenia na zewnątrz (myślę, że tajemnicze, zastawione doniczkami schody, mogą być jakąś ciekawą zapowiedzią sezonu śniegowego). Poza małym rozmiarem, wnętrze jest bardzo jasne, wypełnione jasnymi meblami (głównie białymi, zielonymi i miętowymi... znawcom kolorów od razu zaznaczam, że owa mięta wydaje mi się najrozsądniejszym terminem) oraz czarnymi lampami i lampeczkami, a także bardzo wygodnymi ogromnymi poduchami. Bardzo duża ilość (i spory rozmiar) okien to bardzo dobre posunięcie, bo światło dnia tuszuje i wynagradza większość drobnych stylistycznych niedociągnięć (oczywiście jeśli ktoś takowe znajdzie). 
Czas na obsługę. Menu pojawiło się na stoliku bardzo szybko, pani (a właściwie kilka pań, bo z jakiegoś powodu początkowo mieliśmy kilka kelnerek) uśmiechnięta i miła. Jednak w miarę czekania na posiłek (w czasie którego doszło nawet do małej przeprowadzki z ogródka do środka lokalu, którą wymusiła bezlitosna, deszczowa pogoda) okazało się, że cały zestaw kelnerek najlepiej czuje się w swoim towarzystwie, za kontuarem. Wśród gości pojawiały się tylko wtedy, gdy trzeba było przynieść jedzenie, sporadycznie zabierały brudne talerze. Żadna z nich nie uznała za stosowne uprzedzić gości, że podanie jedzenia zdecydowanie się przedłuży w czasie. Mam też wrażenie, że podczas naszej wizyty pojawił się właściciel i właścicielka, lub zaprzyjaźniona para lokalu. Zamiast jednak podkręcić poziom obsługi dodatkowo wprowadzili chaos i atmosferę totalnego ignorowania gości (nie mówiąc o tłoku). Dodam też, wyprzedzając fakty, że kelnerka, która ostatecznie zdecydowała się na obsługę naszego stolika, na końcu, po serii wpadek czasowych i kuchennych, uznała, że lepiej zniknąć nam z oczu, niż wchodzić w jakąkolwiek interakcję, więc na plac boju wysłała inną koleżankę. Jeszcze nigdy w tak staranny, uśmiechnięty i ugrzeczniony sposób zespół kelnerów nie zapracował  na brak napiwku. 
A menu? Potraw dosyć mało, ale zgodnie z opinią, że ubogie menu gwarantuje świeżość potraw (mamy mało, ale robimy na bieżąco i ze świeżych produktów) i lepsze zorientowanie się w karcie, to postawiłabym to po stronie plusów lokalu, zwłaszcza, że dostępne propozycje brzmiały całkiem smakowicie (warto jednak zapytać przed zamówieniem, czy to, co w karcie, na pewno będzie na talerzu, bo nie sądzę, aby pieczone ziemniaki były ksywką dla gotowych frytek, a sosem chili nazwany podmuch wiatru). Nie wiem tylko dlaczego w menu pojawiła się shoarma drobiowa. Wydawało się, jakby przyleciała na latającym dywanie z zupełnie innej bajki. Żeby jednak tylko nie marudzić powiem Wam, że ceny bardzo rozsądne i zachęcające do zamawiania. 
Po chwili zastanowienia zamówiliśmy polędwiczki z duszonym szpinakiem, sosem śliwkowym, sosem chili (nie wiem gdzie) i pieczonymi ziemniakami (alias frytkami), pierogi pielmieni i dwie herbaty Dilmah (mięta i czarna). 46 złotych. Czas oczekiwania całkiem spory (około 40 minut na pierogi i kolejne 20 minut na polędwiczki). Pozwolicie, że podkreślę niejednoczesne podanie naszego obiadu. Po prostu nie znoszę, jak tak się dzieje w restauracjach! Jedna osoba je, druga patrzy, a potem zmiana. Koszmar! Zwłaszcza, jak się bardzo długo czeka i język samoistnie wędruje na talerz współtowarzysza. Nie jestem pewna, czy ciche "przepraszam" kelnerki załatwiło sprawę. Myślę, że uprzedzenie nas o tym (kontakt kelner-kuchnia jest tu kluczowy) przyjęte zostałoby o wiele lepiej. Na szczęście kucharze zrekompensowali nam pewną część kelnerskich grzeszków, bo dania były znakomite. Polędwiczki delikatne, rozpływające się w ustach, szpinak wyśmienity i genialnie doprawiony, do tego bardzo interesujące zestawienie z sosem śliwkowym. Tylko te ziemniaki... smakowały i wyglądały zupełnie jak frytki (ale w sumie co ja tam wiem...). Pierogi również pełne smaku, odpowiednie proporcje farszu w stosunku do ciasta. Porcja odrobinę mała, ale spodziewaliśmy się tego, bo wcześniej zapytaliśmy którąś panią z obsługi. 
Cóż... przykry konflikt odbywa się w restauracji Weranda. Bardzo dobra i przystępna cenowo kuchnia, a niedokładna, mało profesjonalna i powolna obsługa. Iść, czy nie iść... oto jest pytanie...

WERANDA, AUGUSTÓW, RYBACKA 19

niedziela, 11 sierpnia 2013

Momu. Gastrobar

Bardzo przyjemny lokal, w stosunkowo spokojnych kolorach (mimo kontrastującej czerni i bieli). Odrobina cienia, troszkę palm, intrygujące obrazy na ścianach (polecam przyjrzeć się temu w żółtym odcieniu, bardzo przyjemny dla oka), toaleta w groszki i świeże przyprawy na stolikach, przyjaźni kelnerzy, stoliki w oknach, poduszki na parapetach, okazały bar, drewniane stoły z czarnymi nogami (zygzakami w sumie bardziej), odsłonięta kuchnia i próbujący wszystkiego kucharze. Tak mniej więcej zarysowuje się wizualna strona Momu. Gastrobaru, który wyrósł przed nami na ulicy Wierzbowej 11. A skoro wyrósł, to przecież nie będziemy jakoś szczególnie zwiewać, tylko dzielnie wejdziemy do środka i wybierzemy właśnie owo miejsce w oknie. 
Od razu, na początek, brawa dla kelnera, który już na wejściu był gotowy zaprezentować nam miejscowe menu, przez co był zmuszony uczestniczyć w naszej wyprawie ku wypatrzonemu miejscu. I od razu dodam też, że takie kelnerzenie to ja rozumiem. Niewymuszone, luźne, spontaniczne, ale jednocześnie uprzejme, uśmiechnięte i swobodne dla każdej ze stron. Nikt tam nie udawał kogoś, kim nie był. Cudownie! 
Widać, że menu często używane. Dobry to znak, powtarzałam wielokrotnie. Kto menu ma zniszczone, ten często pokazywać je musiał, ergo często ktoś korzystać z niego chciał (albo mełł je na zapleczu :) ). Tak czy inaczej zniszczone menu i całkiem korzystne ceny, do tego obfitość wyboru i smaków. Śniadania, pizze, hot dogi, burgery,  zupy, sałatki, noodle (nudle) i desery, plus bardzo dobre i ciekawie zestawione napoje, lemoniady i inne płyny. 
Po intensywnym skupieniu i dokonaniu kilku trudnych wyborów, zdecydowaliśmy się na dwa bikini burgery, falafel dog, lemoniadę pink grapefruit i dwa pilsnery (całość za 89 złotych). Napoje, jak zawsze, pojawiły się szybciej. Piwo dla nikogo nie stanowi żadnej zagadki, więc dam sobie spokój z walorami smakowymi (mogę tylko napisać, że podane zostało w fantastycznych szklankach), za to pink grapefruit miał dosyć zaskakujący smak. Grapefruit, do niego rozmaryn, cytryna i pewnie kilka innych pomniejszych składników stworzyło ciekawy zestaw smakowy. Niekoniecznie przypadł mi do gustu (najprawdopodobniej przez ten rozmaryn), ale na pewno był bardzo orzeźwiający.
Na resztę posiłku nie czekaliśmy jakoś strasznie długo. Trudno mi nawet dokładnie określić ile, bo było całkiem sporo do oglądania, zwłaszcza wspomniane przeze mnie wcześniej obrazy, do tego przemykający na ulicy rowerzyści na swoich kolorowych pojazdach i pracujący kucharze (bardzo mi się ten motyw spodobał, taka próba pokazania "wiesz co jesz", lub "wiesz co jeż" dla geologów). 
Nasz miły kelner przyniósł jedzonko, bardzo estetycznie podane, w rozmiarach bardziej lunchowych, niż obiadowych, ale w końcu i ceny takie były. Nam nie pozostało nic innego, jak zanurzyć zęby w smakowitych daniach. 
Falafel dog smakował odrobinkę jak dog sojowy. Jak na mój gust był odrobinę za suchy (ale od razu przyznam się bez bicia, że zrezygnowałam z używania do niego podanego na talerzu sosu, który na mój gust był zbyt ostry. Podzieliłam się nim z moimi współtowarzyszami), a jasny sos tzaziki aioli na wierzchu i kapusta kimchi niekoniecznie dodawały mu wilgoci. Frytki natomiast przyrządzone smakowicie i mała sałateczka równie dobrze. Bikini burgery, chociaż chciałabym napisać Wam więcej, zyskały opinię "dobre". Cóż... nikt nie mówił, że obracam się w gronie ludzi wylewnych :) Ale dla tych, którzy jeszcze nie wychwycili skali opinii mojego męża dodam tylko, że "dobre" to musi być całkiem niezłe. Zwykle słyszę "może być". Zresztą już po składzie widać, że musiało być dobre: wołowina, ser chedar, bekon, papryka piquillo, konfitura cebulowa i pomidor. 
Cóż więcej mogę Wam dodać... zjedliśmy, odpoczęliśmy przed czekającymi nas zmaganiami ze skwarem i ruszyliśmy ku rozpalonej Warszawie. A do Momu. Gastrobaru wpaść warto. Hej :)

MOMU. GASTROBAR, WARSZAWA, WIERZBOWA 11


sobota, 10 sierpnia 2013

Ogródek Pod Jabłoniami

Ogródek Pod Jabłoniami już dla Was opisałam jakiś czas temu. I szczerze przyznam, że było to miejsce w którym zawsze jedliśmy przy okazji wizyty w Augustowie. Dobrze, tanio i dużo (Polacy lubią tak najbardziej). Restauracja praktycznie zawsze pękała w szwach od uśmiechniętych klientów i skaczących na trampolinie dzieciaków. Dodatkowo też wyróżniała się stylem i jakością spośród innych augustowskich budek z jedzeniem. Dlatego też wybaczałam im drobne grzeszki, takie jak zapomniane zamówienie, czekanie na kartę, średnio uprzejmy personel. Myślałam sobie, że skoro tyle ludzi czeka na jedzenie, a panie są zabiegane to nic mi się nie stanie jak poczekam i ja. 
Dzisiaj jednak przelała się czara goryczy. Klientów nie było zbyt wielu, więc uznaliśmy, że wszystko szybko się rozwinie i dostaniemy upragnione pożywienie. Nic bardziej mylnego, ponieważ obsługa w chwilach wolnych od obsługiwania gości, doskonale bawiła się w swoim towarzystwie, zupełnie ignorując nasze wygłodniałe miny. 
Gdy już myślałam, że zostaliśmy dostrzeżeni, okazywało się, że kelnerki idą po prostu do umiejscowionego niedaleko nas stolika z dwoma panami (najpewniej znajomymi), których w pewnym momencie obsługiwały aż trzy osoby. Dla przypomnienia u nas było osób z obsługi zero. 
Poddaliśmy się i uznaliśmy, że czas samemu się o siebie zatroszczyć. W kilka chwil (jak widać niewiele trzeba) mieliśmy na stole menu (przyniesione własnonożnie) i oddaliśmy się radośnie wybieraniu potraw, myśląc, że najgorsze mamy za sobą (mój tok rozumowania przedstawiał się następująco: zobaczą, że mamy menu, czyli, że jesteśmy nowymi klientami, którzy jeszcze nie zamówili. Szybko przyjdą, zbiorą nasze kulinarne marzenia na kartce i zaniosą do kuchni, żeby w niedługim czasie przynieść ku nam ich urzeczywistnienie). Nie... nie mieliśmy. Zignorowani po raz kolejny (nawet przez kelnerkę, która podeszła do stolika obok pytać, czy wszystko ok) ustaliliśmy, że dajemy im 5 minut i wychodzimy. Chyba wyczuli burzową chmurę nad naszym stolikiem, bo po minucie podeszła do nas kelnerka pytając czy już wybraliśmy (już? już? JUŻ DAWNO!). Zanim jednak zdążyliśmy powiedzieć "dzień dobry", kelnerka, bez cienia czegokolwiek (o uśmiechu i przyjemnym tonie nie wspomnę) poinformowała nas, że na jedzenie czeka się 1,5 h, do tego i tak większości dań już nie ma... szybciej i ekonomiczniej wyszłoby jej, gdyby powiedziała "spadajcie", przekaz i tak byłby ten sam. A my co? A my spadliśmy. Lokal też... a szkoda... jak takie rzeczy się dzieją tam, gdzie wcześniej było dobrze. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

I Monelli

Niech żyją pizzerie o rzut beretem. Niech żyją pyszne pizzerie o rzut beretem. Jeśli więc będziecie w Warszawie, to zróbcie wszystko, aby być rzut beretem od pizzeri I Monelli. Robocza nazwa to "u Włocha" i tego zdecydowanie się trzymamy. Rewelacyjna włoska kuchnia i rewelacyjna włoska pizza. Taka, jak być powinna. Cienkie ciasto, wilgotne od sosu, nafaszerowane dodatkami, tak, żeby wygodnie się jadło i, żeby żaden nie dominował za bardzo. 
Idealnie! Tym razem zamówiliśmy Pugliesie (sos, mozzarella, pikantne salami, cebula i oliwki) w sporym rozmiarze i pizzę specjalną Pavarotti (sos, szynka parmeńska, rukola, pomidorki koktajlowe i płatki startego parmezanu), czyli pizza zwana przeze mnie świeżą, bo jej zdecydowana większość nie odwiedziła pieca przed podaniem. Zapłaciliśmy 75 złotych i z ogromną radością (pod doniesieniu pizzy do domu) zabraliśmy się za pałaszowanie. Idealnie! Po prostu jeszcze ani razu nas nie rozczarowali, a jemy u nich co jakiś czas od czterech lat. Do tego krótki czas oczekiwania. Wszystko, czego głodomorom potrzeba. I Monelli, I love :) 

I MONELLI, WARSZAWA, NUGAT 9