Dzisiaj chęć poznawania Warszawy zaprowadziła nas aż na Saską Kępę. Zresztą tak się szczęśliwie złożyło, że dokładnie tam chęć poznawania Warszawy zamieniła się w chęć zapełnienia brzucha. A okazuje się, że w lepsze miejsce nie da się trafić, bo na ulicy Francuskiej więcej jest knajpek, niż mieszkańców. Niewiarygodne. I tak można iść i iść, wybierać spośród szyldów i zapewnień o najlepszej kawie. Można przebierać, wybierać, podbierać i zabierać. I pewnie chodzilibyśmy w tę i z powrotem, niepewni co dla nas najlepsze, gdyby nie nasz przewodnik, który na szczęście nie jest głodomorem-amatorem i zaprowadził nas w miejsce, gdzie wiedział, że radośnie napełnią nam brzuszki. W ten właśnie sposób wylądowaliśmy w Prostej Historii.
Całkiem przyjemny lokal, do którego można dostać się po schodkach w górę, lub po prostu rozsiąść się na krzesełkach na chodniku. A skoro w środku jest zbyt gorąco, to wybór był wyjątkowo prosty. Zatem kelner i kelnerka postanowili uprościć nam pobyt i dziarsko zabrali się do przestawiania stolików tak, aby pomieściły piątkę wygłodniałych ludzi. Już tylko chwila oddzielała nas od zagłębienia nosów w eleganckie menu z absolutnie pociągającą listą zimnych napojów, robionych według lokalnej receptury. Zamówiliśmy pięć burgerów, troszkę piwa i fenomenalną lemoniadę. Czekanie na zamówienie upływało nam przy drewnianym stoliku, na którym, w napełnionym wodą słoiku, stały różowe goździki. Bardzo estetyczne, bardzo pozytywne i bardzo świeże. Już widzę codzienną dostawę świeżych kwiatów. Doceniam to w restauracjach.
Na zamówienie trzeba było czekać około 20 minut, ale wszystko, co jest tam podawane, robione jest na miejscu. Burgery i cała ich zawartość to dobrej jakości produkty, które wymagają odrobiny czasu. Bułki muszą się dopiec, mięso musi się usmażyć, warzywa i owoce dojrzeć. Ale wiecie... warto czekać.
Efekt końcowy jest jak najbardziej zadowalający. Pyszne burgery, domowej roboty, z bogatym smakiem, pełne dodatków, mięsa, warzyw. Pełne aromatu, staranności i dbałości o klienta. Do tego domowe fryteczki, odrobina odpowiedniego do burgerów sosu i zaczynasz gryźć. Nie jest łatwo, burgery są ogromne, ludzi wkoło pełno. Ale ty wiesz, że jeść musisz, bo niejedzenie byłoby grzechem. Byłoby grzechem przeciwko dobrej kuchni. Więc jesz. Wszystko ścieka na talerz, ale gęba śmieje się po każdym gryzie.
Przyjemne otoczenie, mnóstwo przechodniów, czujni kelnerzy, którzy sprawiają wrażenie odrobinkę przestraszonych, ale mimo to dzielnie noszących talerze. Rachunek, opiewający na 217 złotych. Pięć osób najadło się i napiło. Odrobinę długo musieli czekać na rachunek, a potem na terminal, ale w końcu doczekali się. Tyłki podniosły się z lekkim trudem, ale decydowanie było warto. Do teraz myślę o moim burgerze...
Wiecie jak to mówią... najlepsza jest prosta historia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz