Wybraliśmy odpowiednie miejsce (co było niezwykle trudne, bo zdecydować się tylko na jedno było prawie, że niemożliwością) i po kilku chwilach mieliśmy już w rękach menu. Co zadziwiające, to to, że na kilkunastu klientów restauracji, większość stanowili obcokrajowcy. Czyżby Gdańszczanie jeszcze nie mieli świadomości jaki skarb kryje ulica Piwa?
Wiem, ze zachwycam się nad tym śniadaniem jak opętana, ale na prawdę zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie. Żaden z tych produktów nie był specjalnie wyszukany, ani wyjątkowy, a jednak to, co wyczarował na talerzu kucharz, dodało potrawie charakteru. Na talerzu wymieszały się smaki, stworzyły kompozycje, której trudno było się oprzeć. Zresztą warto zdać sobie sprawę, że dobre jedzenie (a co za tym idzie również dobra restaurację) poznasz po uczuciu smutku, które cię ogarnia, gdy nagle zdasz sobie sprawę, że nie jesteś w stanie wszystkiego zjeść. Jeśli do tego dodasz fakt, że smak śniadania nie opuszcza cię cały dzień, to tworzy się istna poezja. Oj, chyba długo nie usłyszycie o nowych śniadaniowych lokalach na tym blogu, bo chyba z Cico. Come In & Chill Out raczej się nie rozstanę (albo będę jadła dwa, a co tam!).
Co do obsługi, to absolutnie nie mam zastrzeżeń. Zostałam obsłużona (nie lubię tego słowa...) w sposób miły, swobodny, profesjonalny, sprawny i na tip top. Lekko i na luzie. Come In & Chill Out. Nic dodać, nic ująć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz