wtorek, 2 października 2012

Amsterdam Bar

Oj, tym razem nie będzie dobrze. A szkoda, bo w Amsterdam Barze spędziłam kilka przyjemnych momentów razem ze znajomymi, którzy raczyli się piwem. Jako, że ja nie przepadam za alkoholowymi trunkami, tym razem wybrałam się do Amsterdam Baru na lunch. Było to o tyle kuszące, że serwują tam jedzenie, jakie lubię, czyli ciepłe kanapki robione na bazie bajgli lub ciabaty (lubię wszelkie kanapkowe wygibasy kuchenne). Tym razem udałam się tam w zestawie ona i ona, dodam jeszcze, że bardzo zadowolona, że wreszcie właśnie tam idę (sami więc widzicie, że pełna byłam pozytywnego nastawienia, tym bardziej jest mi więc przykro, że muszę napisać to, co napiszę). 
Zaczęło się niewinne i całkiem przyjemnie. Wybrałyśmy przytulne miejsce, zabrałyśmy menu, wybrałyśmy jedzenie i podeszłyśmy do baru (wtedy jeszcze nie zastanawiałam się czemu jest tam tak mało ludzi, bo przecież kilka miesięcy temu to miejsce pękało w szwach). Bardzo miły pan przyjął od nas zamówienie, zaproponował kilka ciekawych rozwiązań, z których skorzystałyśmy i wróciłyśmy na nasze miejsce w celu oddania się plotkom. 
Po kilku chwilach moja uwagę przyciągnęła cała masa kropek na ścianie, które widziałam kątem oka. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to kolonia muszek owocówek... (nie będę zamieszczała zdjęcia, które im zrobiłam, ale gdyby ktoś miał wątpliwości, to posiadam je). I wtedy się wszystko posypało, ponieważ zaczęłyśmy dostrzegać cała masę innych, nieprzyjemnych rzeczy (tak to już niestety jest, że gdy zauważysz takie wielkie niedociągnięcie, to zaczynasz być podejrzliwa w stosunku do wszystkiego innego). Tuż koło nas stały całe skrzynki z pustymi butelkami po piwie (pewnie baza wspomnianych muszek), poza tym na stołach stały puste puszki po piwie, które miały nakłaniać do spróbowania nowości. W towarzystwie muszek wydawały się one wyjątkowo niehigieniczne. Tak jak mówiłam, człowiek zaczyna się robić podejrzliwy i uważniej ogląda wszystko, co jest koło niego i co dostaje. Zaczyna przeszkadzać absolutnie wszystko. I tak, idąc za wcześniejszym stwierdzeniem, przy tak małym obłożeniu baru wyjątkowo długo czekałyśmy na nasze kanapki. I chociaż można by powiedzieć, że na pewne rodzaje jedzenia trzeba czekać bardzo długo, bo wymagają starannego przygotowania i podania, tak to, co dostałyśmy na talerzach wyglądało na jakieś 3 minuty roboty. Kanapki, które zamówiłyśmy (kurczak, zielone pesto, majonez i kilka innych, niewyczuwalnych rzeczy) były mdłe, ubogie w składniki (druga ona sygnalizowała praktyczny brak kurczaka w kanapce) i jakieś takie suche i bez smaku. Dodano do nich sałatkę, która pokropiona była sosem tabasco, o czym przekonałam się dopiero, gdy w moich oczach pojawiły się łzy, a język zaczął bardzo mocno piec (nieprzyjemna niespodzianka, o której powinnam była być uprzedzona). 
Za to zamówienie, plus rogalika ze śmietaną i dżemem (dodam jeszcze, że do zjedzenia słodkiego rogalika i sałatki z tabasco został podany tylko jeden komplet sztućców) zapłaciłyśmy około 26 złotych. Nie sadzę, żebym chciała to powtórzyć. A na prawdę jest mi przykro, bo wiem jaki Amsterdam Bar był kiedyś i jak wszyscy zachwalali piwo. I tak, jak mogę przyznać, że niektóre miejsca są dobre w tym, a gorsze w tamtym i sztuka polega na odpowiednim dobraniu knajpy do aktualnych potrzeb, tak niestety muszę powiedzieć, że żadne z tych miejsc nie powinno mieć muszek owocówek na ścianie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz