czwartek, 26 lipca 2012

Big Apple

Gdy jedziesz z Gdańska w kierunku Sopotu i mijasz Halę Oliwię, gdy na dodatek jesteś głodny i wcześniej słyszałeś, że jest takie jedno ciekawe miejsce, to warto gdzieś tam skręcić w lewo i zatrzymać się na parkingu restauracji Big Apple.
Zupełnie nie wiedzieliśmy co to za miejsce, jedyne co, to słyszeliśmy, że dobre i dodatkowo on rano sprawdzał tam menu i mniej więcej poznał styl lokalu. Ona nie wiedziała nic.
Miejsce parkingowe było, pustki w żołądku były, więc przestąpiliśmy prób Big Apple. W nozdrza wdarł się zapach stołówki, oczom ukazała się przestrzenna sala. Okazało się, że miejsce to działa na zasadzie :"bierz tacę i wybieraj z naszego szwedzkiego stołu!". Miły pan za hot platem pomógł nam zorientować się w zwyczajach restauracji i zamówić odpowiednie dania (wybór jest ogromny, właściwie ma się ochotę powiedzieć :"wszystkiego po trochę!"). 
Efektem wizyty przy jedzeniu były tace zapełnione łososiem w sosie z frytkami, kotletami jajecznymi z frytkami, sałatką grecką z winegret dla niego i z sosem czosnkowym dla niej (do tej pory taki dobry robiła tylko ona!), kompocikiem i porcją chłodnika (mimo, że sam dzień taki był).
Rachunek na to wszystko opiewał na 67 złotych.
Wydawać by się mogło, że wyszło całkiem dużo, ale pamiętajcie, że mamy na tacy rybę, mamy pierwsze danie, mamy drugie danie i mamy sałatki greckie, a wszystko w całkiem przyzwoitej ilości.
Na szczęście to cenowe dumanie rozwieje już pierwszy kęs, bo okaże się wtedy, że jedzenie jest przepyszne. Zresztą na tacach i na zewnątrz lokalu zobaczycie, że ich dania są robione naturalnie, zdrowo i bez konserwantów. O tak!
Całość wspomnień, które on i ona wynieśli z tego lokalu jest bardzo pozytywna. Nawet deszcz nie zakłócił sielanki i zalewu radości. Klimat, który udziela się już po przekroczeniu drzwi, jest na tyle wciągający, że od razu wiesz, że na pewno będziesz chciał tam wrócić. Ja chcę! 
A na zakończenie dodam, że smak sałatki greckiej noszę w myślach do dzisiaj! 






poniedziałek, 23 lipca 2012

Pizza Hut

Podczas kolejnej wizyty w Gdyni byliśmy tak głodni, że postanowiliśmy nie eksperymentować z lokalnymi restauracjami i skierowaliśmy nasze kroki do lokalu o długiej, sieciowej tradycji, jakim jest Pizza Hut
Wnętrze o wiele przyjemniejsze od tego, jakie pamiętam sprzed kilku lat, gdy jeszcze Pizza Hut iała swoją restaurację w Gdańsku, na ul. Długiej. Przyjemnie drewniano i zielono, na ścianach obrazy z  przyprawami. Poczekaliśmy chwilkę, aż kelnerka usadziła nas wygodnie w zielonej loży i zabraliśmy się za łapczywe oglądanie menu. A w menu odpowiednio zaprezentowana pizza. Najpierw startery, z których tym razem skorzystaliśmy, a potem bardzo dokładnie pokazane rodzaje ciasta: grube, średnie i cienkie (właściwie ultra cienkie). Rodzajów pizz co niemiara, wiec troszkę nam zeszło wybranie tej jednej jedynej, ale jak tylko to się stało zaraz pojawiła się kelnerka i przyjęła zamówienie. 
Troszkę długo trzeba było czekać na starter, który właściwie powinien zjawić się na stoliku bardzo szybko, ale zakładam, że to głód tak makabrycznie wydłużał nam minuty. Dostaliśmy za to cytrynową lemoniadę z ciągłą dolewką (gdy szklaneczka pusta- zjawia się kelnerka i dolewa. I tak do końca wizyty. Za jedyne 9 złotych na dwie osoby), która była absolutnie pyszna i bardzo orzeźwiająca.
Potem wszystko pojawiało się lawinowo: pyszny starter (zawijany w placki pszeniczne ser i kawałek mięska), a następnie pizza (pepperoni ostra i łagodna, po połowie). Bardzo lubię, gdy pizza podana jest na drewnianej desce. Dodaje to całkiem przyjemnego klimatu. 
Zresztą nie mogę narzekać. Obsługa bardzo sprawna, chociaż wyraźnie zapracowana. Aż żal mi było, że jest ich tak mało w porze obiadowej. Ale kelnerka idealnie wyczuwała koniec naszej lemoniady i co jakiś czas pojawiała się w razie, gdybyśmy czegoś potrzebowali. Nie nachalnie, jak to czasem bywa, ale bardzo subtelnie. Do tego jedzenie smaczne i sycące. Czegóż oczekiwać więcej, gdy wybierasz się na miasto na obiad?
Za wszystko zapłaciliśmy 47 złotych. Przeczekaliśmy deszcz i wybraliśmy się na gdyński spacerek. Ot co!

czwartek, 19 lipca 2012

Ikea Food


Blisko z pracy i niedaleko wszystkich potrzebnych nam sklepów (w sezonie meblowym) jest Ikea.  Ikea, poza meblami i akcesoriami, serwuje również jedzenie. Ostatnio postanowili urozmaicić swój jadłospis, chociaż dla mnie to i tak bez różnicy bo zawsze wybieram to samo. Zamienne zamawiam devolaya, lub kuleczki mięsne. Ikea, jak na szwedzką firmę przystało, proponuje swoim klientom szwedzki bufet. Podchodzisz do tac i sztućców, przechodzisz przez rzędy deserów i surówek, potem zupy, główne dania, napoje, aż na koniec trafiasz do kasy. Przy kasie raczej nie będzie zgrzytu zębów, bo Ikea nie stresuje swoich klientów wysokimi cenami. Zwykle za obiad płacę od 10 do 16 złotych. Na koniec jeszcze napoje z dystrybutora, a od poniedziałku do piątku darmowa kawa i herbata, ponieważ mam kartę lojalnościową. 
Bardzo lubię siadać przy oknie, na niskich krzesłach. Jeśli jednak komuś to nie odpowiada, to do wyboru jest znacznie więcej lokalizacji. Przestrzennie i czysto, bo schowali brudne tace za niebieskimi ścianami, dodali wózeczki na jedzenie i częstsze sprzątanie.
Samo jedzenie bardzo mi smakuje, ale od razu muszę Was uprzedzić, że nie każdemu przypadnie do gustu, ponieważ nie jest super gorące, a czasami zbyt suche. Jednak dla mnie jest idealne. 
To, co mi tam przeszkadza, to wizyty w porach obiadowych i w weekendy. Bardzo dużo ludzi, którzy nie zawsze rozumieją, że istnieje coś takiego jak przestrzeń każdego człowieka, najeżdżający wózkami na stopy i trącający torebkami. 
Poza tym bardzo lubię okazjonalne wizyty w restauracji Ikea. Dobrze mi się kojarzą.

środa, 18 lipca 2012

Cafe Factotum

Uwielbiam wracać w fajowe miejsca. A mówiąc ściślej, on i ona uwielbiają. Najlepsze jest to, że praktycznie każdy lokal ma kilka odsłon. Możecie iść gdzieś na obiad, na śniadanie, na kawę, na piwo, na deser, na cokolwiek chcecie. Za każdym razem jedno miejsce może objawić się na miliony różnych sposób (gdzieś coś o tym pisał Eco). 
Stąd też, gdy mieliśmy ochotę na letnie orzeźwienie, wybraliśmy się do Cafe Facotum. Zamiast kawy postanowiliśmy zamówić owocowe koktajle i smooth drinki. I jak zwykle, miła pani na kontuarem postawiła na niestandardowość i przyrządziła coś specjalnie dla nas. Lekka wariacja na temat kwaśności koktajlu, dzięki czemu dostałam wyśmienity deserek ze szpinakiem (!!) i dużą ilością limonki. Ogólnie składników było dużo, aż trudno spamiętać, a efekt powalający. Do tego dwa koktajle Drakula z burakami i kilka owocowych drinków. Efekt na zdjęciu.
Nie myślcie sobie, że aż tyle było dla niej i dla niego! O nie! Z odsieczą przyszli jeszcze oni! Cała czwórka (no dobra, drinków jest pięć... zamówiłam dwa...) wywaliła swoje cielska na stolikach przed kawiarnią i oddała się kontemplowaniu okolicy. A w Gdańsku jest co kontemplować...Prawda?


piątek, 13 lipca 2012

Manekin


Szkoda, że Manekin jest sieciówką. Myślałam, że ktoś miał ciekawy pomysł na nietuzinkową naleśnikarnię. Okazało się to prawdą, z tym, że uznał, że sprzeda się to lepiej w kilku miejscach. Na szczęście ilość Manekinów nie wpłynęła negatywnie na jakość jedzenia. I chociaż z samym oliwskim wydaniem tej knajpy bywało różnie (głównie przez obsługę), to dzisiaj okazało się, że jeśli człowiek ma do czegoś smykałkę, to po prostu mu to wychodzi. 


Przyznam się, że odrobinę bałam się wizyty tam, ponieważ nie chciałam pisać nic złego, zwłaszcza po ostatniej akcji w Gdyni, jednak dzisiaj okazało się, że nasza kelnerka była na prawdę bardzo miła, szybka i profesjonalna, dzięki czemu nasz wypad tam można zaliczyć do udanych.


Dla tych, którzy w Manekinie nie byli jeszcze powiem, że wystrój jest dosyć ciekawy, oliwska wersja jest przestronna, pełna okien, orzeźwiających gadżetów, na wejściu siedzą dwa manekiny, jest ogródek. Chociaż niektóre stoliki są pochowane w ciemniejszych kątach, to z każdego widać okno, co na pewno umila czas spędzony tam. 

W Manekinie zjecie przede wszystkim naleśniki, w przeróżnych wydaniach. Nasz dzisiejszy wybór to wersja meksykańska, koniecznie na ostro i wersja skromniejsza, ziemniaczana z kwaśną śmietanką i cukrem. Do tego soczki pomarańczowe i brak deseru, no bo przecież ile można (dla deseromaniaków polecam czekoladowe brownie!). Czas obsługi bardzo krótki, czas oczekiwania na danie około 20 minut (oczywiście soczki zjawiły się szybciej). Na dodatek kelnerka kręciła się cały czas w pobliżu, więc nie było problemu z poproszeniem o rachunek i inne lokalowe potrzeby. 
Cud, miód i orzeszki za jedyne 28 złotych. Tak to ja mogę jeść (on też)!

niedziela, 8 lipca 2012

Trafik

Gdynia Design Days przyciągnęła nas do Gdyni. Sami zobaczcie co to i nacieszcie się pozytywną atmosferą, bo oglądanie ciekawych projektów polskich dizajnerów było jedyną przyjemną rzeczą, jaka nas spotkała dzisiaj w Gdyni (co zdarza się rzadko, bo Gdynię bardzo lubię!). Sprawcą całego zamieszania był głód, który popchnął nas w progi restauracji Trafik
Zapowiadało się całkiem przyjemnie, bo wystrój ciekawy, przewiewnie. Niestety, na tym zalety się kończą, ponieważ nawet mimo tego, że on przemierzał restaurację w poszukiwaniu menu, ona wypatrywała kelnera, nikt do nas nie podszedł. Oczywiście, mieli pełno klientów, a ja nie jestem jakoś szczególnie niecierpliwa. Jedyne, czego on i ona wymagają to podejścia z menu i powiedzenia, że mają troszkę sajgon, więc może to dłużej potrwać. Oczekiwaliśmy odrobiny zainteresowania. Daliśmy im 10 minut na podejście, które wydłużyło się do 15-tu. Gdy jednak kelnerka podeszła do grupy, która przyszła długo po nas, ignorując nas po raz kolejny (siedzieliśmy przy drzwiach, niewiarygodnie widoczni!) uznaliśmy, że czas opuścić to miejsca.
Nie wiem jak smakuje tam jedzenie, ale wiem, że nie samym jedzeniem człowiek żyje, a już na pewno nie jedzeniem z Trafika.
Nie polecam!

środa, 4 lipca 2012

Casino Diner

Poszukiwanie kolejnych miejsc z jedzeniem cały czas trwa. Zaczyna to być nawet coraz bardziej zabawne. Nigdy nie wiadomo gdzie tym razem wylądujemy, ani co tym razem zjemy. Do lamusa odeszły czasy, gdy cały proces przyswajania obiadu był zaplanowany. Blogowanie o kulinarnym Gdańsku jest wymagające, dlatego każdy obiad to możliwość pokazania Wam czegoś nowego. Tym razem przekonacie się czy warto jeść w Casino Diner
Pogoda raczej wilgotna, więc i wejście do lokalu smutne (w słoneczną pogodę jest tam zdecydowanie ładniej, bo od razu po jedzeniu można usiąść na ławeczkę w maleńkim parku i podziwiać szałowego tulipana). W sumie wejście zupełnie nie zdradza co znajdziemy w środku, a uważam, że zdecydowanie powinno! Lokal stylizowany jest na amerykański bar, jaki na pewno widzieliście w jakimś serialu. Gdyby kelnerki miały fartuszki i czepki, a za uchem ołówek i chodziły z dzbankiem kawy, to już zupełnie nie wiedzielibyście czy to jeszcze Gdańsk, czy już Nowy Jork. 
Czerwony, przyjemny odcień i bardzo wygodne, miękkie siedziska. Przejrzyste menu, karta drinków i win, Lifestyle BBC. Jedzenie też iście amerykańskie, bo burgery w przeróżnej postaci, żeberka, fish & chips, pancakes z syropem klonowym i meatballs. 
Zamawiamy zatem standardowego burgera, do tego burgera ostrego i dwa milkszejki (czekoladowy i bananowy). Czas oczekiwania dosyć długi, a brzuchy bardzo puste. Na szczęście słodkie kalorie zjawiają się na stole szybciej i można ze słodkim smakiem w ustach przeczekać minuty oczekiwania. 
Wreszcie są! Podane bardzo apetycznie! W miseczce frytasy (za dodatkową opłata dostaniecie takie same zrobione ze słodkich ziemniaków), potem sałatka coleslaw, sos taki sam jak w burgerach i na koniec same burgery. Ogromne! Bułka wyglądające odrobinę zbyt sztucznie, ale przecież nikt nie łudzi się, że burger to danie zdrowe. Podobnie jest to oczywiste jak i fakt, że burgery smakują wspaniale. Na pewno te. 
A frytki idealnie płaskie, idealnie grube i idealnie posolone (on uważa inaczej, dla niego soli mogłoby nie być wcale). Coleslaw dopełnia całości, a milkszejk przelewa wszystko i unieruchamia mnie na kilka minut. Błoga niemoc, radosny przesyt. A wszystko za około 68 złotych. 
Oj... gdyby tak jeszcze znalazła się motywacja na wieczorne bieganie...