sobota, 29 grudnia 2012

Cafe ... Kultura

Dosyć dziwnie będzie tym razem, bo byliśmy w kawiarni, która postanowiła nie mieć szyldu. Nie wiem czy tymczasowo, czy permanentnie. Przeszukałam internet i doszłam do tego, że lokal w którym byłam to Cafe Kultura, ale pewności nie mam... Brak informacji zbytnio kulturalny nie jest, ale co tam. Kawiarnia ulokowana jest w piwnicy kamienicy ( taki rym mały, a co!) i muszę przyznać, że ogródek jest dosyć tajemniczy, przytulny i całkiem pozytywnie nastrajający. Zresztą cały lokal ma taki klimat, bo ma się wrażenie (zresztą nie tylko na wrażeniu się poprzestaje), że w środku pełno jest tajemniczych pokoi, zakamarków i wszelkich, szeroko rozumianych, miejsc. Bardzo dużo tam wszystkiego. Szafki, szafeczki, tkaniny, narzuty, kotary, zasłony, kanapy, stoliki, fotele, lampki, obrazki, szable, kwiaty, filiżanki,miliony bibelotów. Całkiem sporo również plam na obrusikach i odrobina kurzu, ale zdarzają się lokale, którym to nawet pasuje. Dopóki naczynia, w których podawane są potrawy, są czyste, jest dobrze. Bibelotownia na wysokim poziomie. Dużo zakamarków, w których można usiąść i się odprężyć. Duży plus za to, że siedząc tam ma się ochotę wypróbować każdą miejscówką. Do tego goście sprawiają wrażenie zadomowionych od pierwszego posadzenia. Wyluzowanych od pierwszego zamówienia.
Jednak, żeby być z Wami zupełnie szczera, muszę wyrazić wątpliwość, jakoby to miejsce było takie w sposób naturalny. Sprawia wrażenie odrobinę za bardzo wystylizowanego. Najbardziej widać to po obsłudze, która nie jest przesiąknięta klimatem. Może gdyby popracowali nad tym byliby bardziej autentyczni. No ale nie będę się już czepiała.
Zamówiliśmy dwie kawy, herbatę i czekoladę. Niestety mój cudowny mąż, którego milion razy prosiłam, żeby takie rzeczy zapamiętywał, nie jest w stanie powiedzieć mi ile zapłaciliśmy. To, co wiem na pewno, to fakt, że nie przeraziły mnie ceny, ani nie zwaliły z nóg z powodu swojego niskiego poziomu. Zakładam absolutnie normalne, wyśrednione stawki. 
Smak kawy i herbaty określony został na "ok". Ja przyzwyczaiłam się do wylewności męża, czas na Was. Czekolada bardzo dobra, jedna z lepszych, jakie piłam. Gęsta i o pięknym kolorze. To, co mi przeszkadzało, to grudki. Miałam wrażenie, że ktoś nie przyłożył się do jej podania. Co prawda rozpływały się w ustach i praktycznie ich nie czułam, ale o wiele lepiej by było, gdyby ich nie było (kolejny rym, a niech mnie). 
Wrażenia? Całkiem przyjemnie i pewnie tam wrócę. A minusy? Nie zrobię tego w najbliższym czasie. 










czwartek, 27 grudnia 2012

Casino Diner

W Casino Diner już byliśmy. Zjedliśmy tam całkiem przyjemny obiadek. Ale idąc za stwierdzeniem, że lokal zmienia się w zależności od pory dnia, postanowiliśmy zjeść tam śniadanie. Jest to również dalszy ciąg szukania odpowiedniego lokalu na gdańskie śniadanie. Właściwie nie do końca gdańskie, bardziej amerykańskie. 
Tak czy inaczej, o wystroju już pisałam: "Lokal stylizowany jest na amerykański bar, jaki na pewno widzieliście w jakimś serialu. Gdyby kelnerki miały fartuszki i czepki, a za uchem ołówek i chodziły z dzbankiem kawy, to już zupełnie nie wiedzielibyście czy to jeszcze Gdańsk, czy już Nowy Jork. Czerwony, przyjemny odcień i bardzo wygodne, miękkie siedziska. Przejrzyste menu, karta drinków i win, Lifestyle BBC". W tym względzie nic się nie zmieniło. Zresztą nikt zmian nie chce. Dobrze jest, jak jest. 
Tym razem było mniej klienteli, a to zapewne dlatego, że 23 grudnia mało kto ma czas na takie siedzenie w knajpach. Myśmy mieli, bo ile można załatwiać sprawunki! No ile?! Człowiek robi się głodny i marudny. Do tego dopuścić nie można, stąd nasza radość, że o 12.05 jeszcze można zamówić śniadanie (można to zrobić nawet do 13-ej). Bez wahania poprosiłam o pancakes'y z bananami i syropem klonowym, do tego czekoladowa (!!) herbatka. On poprosił o tradycyjne amerykańskie śniadanie, czyli kiełbaski, jajka sadzone, bekon, tosty, grillowany pomidor i grzybki, z dodatkiem czarnej kawy. Uzbierało się 45 złotych. 
Zamówienie podane względnie szybko, ale przecież nikomu się nie spieszyło, a nam zależało na odrobinie odpoczynku. Spokój, duże okna i obserwacja świata, świąteczne programy w telewizji i planowanie przygotowań. Idealne. 
Powiem Wam w tajemnicy, że jak zobaczyłam jego śniadanie, to od razu pożałowałam mojego zamówienia. Nie dlatego, że naleśniczki były złe, wręcz przeciwnie! Ale te jajka, te kiełbaski i te tosty! A bekon? No pycha! Oj, niezadowolony był, jak mój widelec wędrował na jego talerz. Ale ja nie mogłam się powstrzymać. Tak apetycznego śniadanka, to ja dawno nie widziałam. Niestety naleśniczki na tym ucierpiały, bo były słodkie, a jego śniadanie zupełnie zmieniło moje smakowe potrzeby. Poza tym okazuje się, że nie jestem fanką syropu klonowego, za to na pewno bekonu! Casino Diner, będę znowu i chcę bekon! 
Ah i jeszcze dodam coś niecoś o napojach. Otóż kawa podana z pysznymi ciasteczkami, najprawdopodobniej roboty własnej. Smak samej kawy oceniony przez niego na względnie ok, ale wiemy, że nie można mieć wszystkiego. Za to herbata pachniała cudownie, gorzej było ze smakiem. Broniła się bardzo przyjemnym podaniem, w dzbanko-kubku. Ale nie obwiniajcie Casino Diner za złą herbatę, ja po prostu nie rozróżniam za bardzo smaku czarnej herbaty. Dla mnie wszystkie one smakują raczej tak samo. Także głowa do góry i powtórzę jeszcze raz: chcę bekon!






środa, 26 grudnia 2012

Julka Cafe

Na rogu w Sopocie niepozorne drzwi, z niepozornym szyldem. Niepozorny potykacz i niepozorna klamka. Ale my nigdy nie dajemy się zwieźć i wiemy, że niepozorność bywa pozorna. Tym razem było nas wielu. Gdyby nie ona, to byliby sami oni. Zresztą oglądanie wystawy plakatów Świerzego (polecam i zapraszam do Sopotu, do Państwowej Galerii Sztuki) jest tak przyjemne, że pobyt w Sopocie ma się ochotę wydłużyć do granic możliwości. W takim właśnie celu wybraliśmy Julka Cafe. Na nasze szczęście była otwarta w drugi dzień świąt. Po wejściu do środka niepozorność stała się pozorna (tak jak przewidywaliśmy) i Julka Cafe okazała się dosyć okazała. Spore okna, rzucające dużo światła na wygodnie wyglądające krzesła i stoliki. Gustowny bar, antresola (!!) i schodki w dół. Gdzie idziemy? Wiadomo... schodki w dół. A tam dwa półokrągłe zestawy wypoczynkowe i delikatny mrok. Idealnie. W tle leci jazz, czyli właściwie jest wszystko to, co składa się na idealny chillout. 
Menu jak trzeba, czyli delikatnie podniszczone, znak- często używane, znak- dużo ludzi, znak- dobrze! Do tego od razu na stoliku, więc można zabrać się za wybieranie (pomijam, że wyglądało jak kilkanaście razy przeczytana, porządnie wydana książka. Idealnie). Zamówienie nasze to kawa z chili, kawa irlandzka, koktajl czekoladowy, dwie herbaty w stylu zimowym i jabłkowy sok na ciepło (!!), czyli razem coś około 65 złotych. 
Po około 10 minutach zamówienie pojawiło się na stole. Wyglądało tak, jak wyglądać powinno, bez zbędnego udziwniania. Zresztą po smaku również odniosłam wrażenie, że piję coś, do czego nie są dodane żadne ulepszacze, tylko naturalny smak tego wszystkiego, co zamówiliśmy. W dzisiejszym świecie to bardzo cenne doświadczenie. Oni byli zadowoleni. Zresztą koktajl zniknął w 10 sekund. To wiele mówi. Sok był absolutnie fenomenalny. Pachniał szarlotką i był kwaśny. Nie piłam jeszcze czegoś tak dobrego na ciepło. Straciła na tym herbata, bo nie była w stanie go przebić. Nie dał jej szans niestety. Ale, że również nie była zła, to chciałam wypić wszystko i naraz. Nie było to rozsądne, zwłaszcza po świątecznym obżarstwie. Jednak czego się nie robi dla dobrego smaku. Wszystko, łącznie z ryzykiem puszczania napoju nosem. Oj! 
Julka Cafe. Nie wiem co bardziej wpłynęło na moje dobre samopoczucie. Czy był to ciekawy, nie narzucający się wystrój, czy interesujące menu, czy odpowiednia obsługa, czy wyborowe towarzystwo? Nie wiem. Wiem za to, że wizyta tam i z nimi bardzo mocno wpłynęła na mój pozytywny nastrój.
Polecam. Dajcie znać, czy mam rację!







poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Recenzować Wigilii nie zamierzam, bo nie lubię, gdy ktoś mnie krytykuje :) Poza tym on i tak zje dzisiaj wszystko, bez względu na smak, taki to już jest wigilijny klimat. Dzisiaj chciałabym przede wszystkim złożyć Wam radosne i serdeczne życzenia, zdrowych, pogodnych, ciepłych, rodzinnych Świąt. Dużo spokoju, wyśmienitych dań, doprawionych potraw, idealnie skomponowanych deserów, magicznej atmosfery i urokliwego wystroju!
Wesołych Świąt!


obrazek pochodzi ze strony http://abstract.desktopnexus.com

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Imbir


Niedawno na ul. Długiej otwarto nową restaurację. Mimo tego, że nie jest ona szczególnie rzucająca się w oczy, to jednak jest kilka elementów, które sprawią, że nie da się jej nie zauważyć. Mój ulubiony fragment to choinka na krześle, natomiast drugie w kolejce są drzwi. Nie byłabym sobą, gdybym tam nie zjadła. Po drobnym researchu uznaliśmy, że czas na obiad (planowo miało to być śniadanie, ale w życiu człowieka nie zawsze wszystko wychodzi) właśnie tam, czyli w restauracji o kulinarnej nazwie Imbir. Zaplecze medialne jeszcze w powijakach, bo trudno dotrzeć do strony (pewnie dlatego, że nie istnieje), fanpage też niedostępny, ale dajmy im szanse, w końcu otworzyli się niecały miesiąc temu.

No dobrze, ale zacznijmy od początku. Otwierasz rewelacyjne drzwi i oczom twoim ukazuje się kotara na półkolu. Kotara! Jak w starym kinie! Potem dużo mebli, starych i starszych, ręcznie wykonane obrusy, regał z książkami, cegły, drewno, koronka, świeczniki, klimatyczne lampy. Oj, ile tam tego było! Największy plus za to, że wystrój nie jest wymuszony, nie jest to sztucznie stworzona przestrzeń, tylko efekt przemyślanego projektu i swobodnego dopasowania. Starannie dobrane elementy, które mimo wszystko nie narzucają się, a tylko dopełniają klimatu. Zdecydowanie dodaje to punktów do rubryki "wiarygodność". Jednym słowem (nie oszukujmy się, nie poprzestanę na jednym!) miejsce, gdzie można przez kilkanaście minut studiować każdy kawałek przestrzeni i po godzinie dalej być zaskoczonym. Zaraz się przekonamy, czy właściciele skupili się tylko na klimacie, czy jeszcze postanowili dopracować kuchnię.
Restauracja Imbir reklamuje się na oknach, jako miejsce, gdzie można zjeść tradycyjne polskie jadło. Nie ukrywam, że napisy w stylu "traditional polish restaurant" zwykle mnie odstraszają, bo mam wrażenie, że nastawione są na turystów, a nie każdy, w tej materii, pozostaje uczciwy. Każdy przewodnik mówi "nie jedzcie w centrum, nie jedźcie przy zabytkach,bo tam drogo. Lepiej zjedzcie na obrzeżach, tam, gdzie jedzą mieszkańcy". Na pewno więc zrozumiecie moje obawy, gdy składałam zamówienie. Na szczęście pierwsze znaki były zachęcające. Drewniane menu (!), niskie ceny, znajome dania i bardzo miła (a mówiąc "miła" nie mam na myśli "miła, bo kazał właściciel", tylko "miła, bo miła, bo tak lepiej i tak przyjemniej". To jest zawsze cenne) obsługa. Zamówiliśmy więc sok, herbatę, placki ziemniaczane z kalafiorem z czosnkiem, barszcz z uszkami (akcent świąteczny) i pierogi z mięsem (zamówienie za 52 złote). 
Zacznijmy od herbaty. Ah! Jestem zachwycona. Podana idealnie. Talerzyk z filiżanką, na tym kolejny talerzyk, z miejscem na cytrynę i woreczek z zużytą herbatą (tak mało trzeba, a jak wiele kawiarni tego nie robi i każe mi brudzić podstawkę i filiżankę zarazem), do tego cukier w cukiernicy. Poezja! Byłam tak zachwycona podaniem, że nawet smaku nie pamiętam! 
Porcja placków ogromna! Kalafior z czosnkiem (zamówiony dodatkowo) bardzo interesujący. Dodałabym tylko więcej śmietany do placków. W smaku bardzo dobre. Barszczyk smakował. Jedyne zastrzeżenie, jakie się pojawiło to zbyt posolone pierogi. Jemu to przeszkadzało, ona była zachwycona, ale powszechnie wiadomo, że ona jest uzależniona od soli (posoliła placki!). Serwująca nam dania pani była zainteresowana naszą opinią, wyrażała swoje obawy i nadzieje ( :) ) i reagowała na wątpliwości. Porcje na prawdę duże i odpowiednio wycenione. Brakuje mi jeszcze śniadań, ale dajmy im szanse na rozwój. 
Polecam, a jak już wejdziecie usiądźcie na parapecie. 

środa, 5 grudnia 2012

Costa

Niedawno pewna sieciówka, którą dalej będę zwała Costą, postanowiła połączyć się z inną sieciówką, zwaną dalej Coffee Heaven. W Coffee Heaven bywam stosunkowo często, natomiast w Coscie byłam bardzo bardzo dawno temu, dlatego uznałam, że teraz jest dobry moment, aby zobaczyć kto zacz i na czym stoję. Obie kawiarnie zachowały swoje status quo, mimo wspólnej, delikatnie różnej bandery.
Co się rzuca w oczy, gdy przekracza się próg Costy na ulicy Długiej? Bardzo dużo pracowników, gotowych tak samo szybko odebrać i przygotować zamówienie, co wrócić do porywającej rozmowy między sobą. Mam nadzieję, że tak dużo staranności dostała moja czekolada, co opowieść skierowana do współpracownika. Fakt faktem, że dostałam ją bardzo szybko (czekoladę, nie relację) i była bardzo smaczna (duża za 14,50), ale przy okazji wysłuchałam, że ten i tamten klient zostawił duży napiwek i, że to i tamto. 
Podsumowując mamy sieciówkę i pewien standardowy produkt, który jest na wysokim poziomie (wybór ciast bardzo ciekawy i na pewno się na jakieś skuszę), to, co spada o poziom (oby jeden!) niżej, to obsługa, która już nie jest taka sama wszędzie. Polecam, aby Coffee Heaven z Madisona, po godzinach, szło do Costy i przekazało jej wiedzę dotyczącą obsługi klienta. Wtedy sukces murowany! 
A ona i on? Zadowoleni i tak, bo mało im trzeba, z uchachaną (albo uhahaną) buzią i ciepłymi rączkami udali się na spacer...



wtorek, 4 grudnia 2012

Gamberorosso

Przyjemny wieczór we włoskiej knajpce. Właśnie dokładnie tak! Nawet bardzo przyjemny. Delikatnie na uboczu, chociaż blisko głównej drogi, w okolicach Moreny, istnieje od jakiegoś czasu przyjemna włoska knajpka. Nie ma tam zbyt włoskiego wnętrza, poza ledowymi światełkami i biało-czerwonymi obrusami, ale za to jedzenie jest włoskie prawdziwie. Przyjemna obsługa, ani za miła, ani za niemiła. W sam raz i akurat tyle, żeby czuć się tam dobrze, na luzie i całkowicie spokojnie. 
Mimo tego, że prawie zawsze generuje się jakiś problem: a to zapodziane zamówienie, a to źle dobrane składniki, to i tak nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Na prawdę wszystko jest odpowiednio wyważone i bywają dni, że nie ma tam miejsca, więc pewnie nie tylko ja tak uważam. 
Zamówiliśmy pizze, jak zawsze. Do tego pyszna woda i elegancka włoska herbata, podana na odrobinkę nieskompletowanym zestawie, ale nie miało to wpływu na smak. Pizza jest absolutnie pyszna i nie wiem, czy aby nie najlepsza w Trójmieście (nie wiem, bo wszystkich nie jadłam, ale znam tendencję). Jak się nazywa ta kuźnia smaku? Gamberorosso. Delikatny smak, odpowiednia kruchość spodu, pyszny, intensywny sos i bardzo dobre dodatki. Szkoda, że dodawanie sosu czosnkowego to profanacja, bo dla mnie byłoby wtedy idealnie, chociaż on mówi: "wreszcie jesz pizze tak, jak trzeba!". 
Na rachunku były: dwie pizze, duża woda i herbata. Total: około 70 złotych. Smaczne! Polecam!
Ah, ah! na koniec dodam, że przepiękne świeże goździki stały na stolikach! 





sobota, 24 listopada 2012

Flemming Cafe

Zdążyłam tam być jeszcze raz, zanim opublikowałam tego posta. Jestem więc tym bardziej pewna, że moja recenzja jest słuszna i absolutnie oddająca rzeczywistość. Zupełnie niepozorny lokalik, niedaleko Parku Oliwskiego. Właściwie nawet nie lokalik (w sumie jest tam sześć krzeseł i trzy stoliki), tylko palarnia kawy, z możliwością skosztowania wyrobów. Kawa przyrządzana jest tam według lokalnej receptury, ale także palone są i światowe hity. Mowa o palarni kawy Flemming Cafe, którą poznacie na pewno, bo zapach kawy wkoło jest powalający. Dojdziecie tam śledząc worki z kawą. Już na samym wejściu zauważycie wielką maszynę, która, jak sądzę, służy do wypalania kawy właśnie. Proceder też można zatem obserwować, rozkoszując się (!!!) kawą. 
Obsługa jest przesympatyczna, a przede wszystkim znająca się na rzeczy. Bez słowa znosili nasze wydziwianie dotyczące zamówienia, jednocześnie przedstawiając wszystkie zalety kawy, właściwości, opowiadając o jej smaku, składnikach, pochodzeniu. To właściwie nie była kawa, tylko kawowa bajka, której finał można było odnaleźć w smaku. Brzmi nieco zbyt poetycko? Nic dziwnego, serwowaniem kawowej poezji zajmują się panowie w Oliwie. 
Za cztery latte zapłaciłam 36 złotych, a smak był oszałamiający. Do tego, na każdym stoliku, znajdowało się menu z kawami, które można tam zakupić. Świeżo palone, świeżo mielone, zapakowane w customowe opakowania, z lokalnymi mieszankami (kawa oliwska, starogdańska) oraz pochodzącymi z innych części świata (nikaragua melange, dominikana ebano verde, kuba, itd.) i najwykwintniejsza kawa Jamajka Blue Mountain (którą można zamówić i dostać świeżo wypaloną).  Oprócz tego dostępna są tam kawowe specyfiki do peelingu, kawowe akcesoria, kawowe worki, słowem- kawowy świat. 
Absolutna rewelacja, którą gorąco polecam! 








niedziela, 18 listopada 2012

Dwadzieścia Cztery Dania

Postanowiliśmy dać jeszcze jedną szansę lokalowi o matematycznej nazwie Dwadzieścia Cztery Dania. Jeszcze jeden obiad, inne dania, żeby sprawdzić, czy tym razem nam się spodoba, a poprzednia wizyta była tylko drobnym nieporozumieniem. 
Spotkaliśmy te same panie, które ostatnio dostarczyły nam odrobinę kalorii na talerzu. Wnętrze lokalu pozostało takie samo (zaskoczeni?), jedyne co się zmieniło, to zdecydowanie mniej światła. Przyjemna aura na siedzenie przy kawie lub herbacie, niewygodne rozwiązanie na siedzenie przy obiedzie (zdjęcia, które tym razem zrobiłam, musiałam znacznie rozjaśnić, żebyście mogli zobaczyć jak wyglądało nasze jedzonko). Zamówiliśmy (sprawnie i szybko, póki co) i rozpoczęło się oczekiwanie. Czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... po chwili podeszła pani, aby jeszcze raz zapytać o zamówienie, bo zagubiło się gdzieś tam w czeluściach elektroniki. I potem znowu czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... cztery osoby zdążyły wejść, zamówić i dostać jedzenie przed nami. A my? Czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... po 40 minutach posiłek wjechał na stół. Szkoda, że razem z nim nie pojawiło się żadne "przepraszam". No ale w zasadzie 3D (którą wszystkim nam przyszło wdrożyć w życie) jest tylko "dzień dobry", "dziękuję" i "do widzenia", "przepraszam" jest widocznie wersją z upgradem, dodatkowo płatną. 
Same posiłki byłyby całkiem dobre, gdyby nie:
- mięso, użyte do zrobienia jednego z dań, było niskiej jakości- praktycznie sam tłuszcz. Gdy zamawiane są żeberka, jakość mięsa jest kluczowa
- drugie danie składało się z łososia, pieczonych ziemniaków i grillowanych warzyw. Szkoda, że z pomidorów zapomniano usunąć niejadalne elementy, które o mały włos byłyby zmuszone, aby stać się jadalnymi (przynajmniej na pozór). Dobrze, że sprawdziłam! 
Na koniec padło pytanie: "Czy wracamy tam trzeci raz?". Padła też odpowiedź: "Nie!".
Jeszcze tylko jedna mała refleksja na koniec: to jedzenie byłoby nawet do przyjęcia, bo nie powiem, że było niedobre. Jedyne, co trzeba by zrobić, to obniżyć ceny, przynajmniej o połowę. Wtedy dostałabym odpowiednie dane, do odpowiedniej ceny. 



środa, 14 listopada 2012

Kebab Express

Kebab. Szybka alternatywa dla obiadu. Może niekoniecznie najbardziej zdrowa (chociaż poza sosem, mięsem wątpliwej jakości i ciastem pełnym mąki, jest tam pełno warzyw...) i wykwintna, ale za to idealna na zaspokojenie głodu w biegu, lub po imprezie. Rzadko mi się zdarza odwiedzać kebabownie, ale czasami po prostu nie ma wyjścia. Podobnie było tym razem, gdy zaraz po pracy dostałam propozycję, aby wybrać się na zakupy. Zawędrowałam więc razem z drugą oną do Fashion House'u. Zawsze uważałam, że jedzenie tam jest raczej średnie. Wszystkie te knajpki są bardzo sztuczne, produkty wyglądają tak świeżo, jak tylko plastik może wyglądać. Wszystkie dania są rozmnażane, podsmażane, podpiekane. Wykonywane są wszelkiego rodzaju czynności, poza jedną, czyli gotowaniem. Uznałam więc, że kebab jest najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Jakże się pomyliłam. Nie ma tam bezpieczniejszych rozwiązań, są tylko takie, które określa się nazwą "na własne ryzyko" (i pod warunkiem wytrzymałej toalety).
Zacznijmy od tego, że nazwa Kebab Express jest nazwą nadaną zdecydowanie na wyrost. Osobiście zaproponowałabym Kebab Zupełnie Nie Express. Chociaż przede mną stała jedna osoba, to i tak na złożenie zamówienia czekałam około 10 minut. Kolejne 10 minut czekałam na zrealizowanie tegoż zamówienia. 20 minut na zawinięte mięso i warzywa w placek... Zapłaciłam 11 złotych za średnio ciepły produkt, który nie był dobrze zwinięty. Pierwszy raz do kebaba w naleśniku dostałam widelec... myślałam, że są one zarezerwowane dla bułek, których zwinąć się nie da. Cóż za niespodzianka!
Ale myślę, że autor tego projektu, nazwanego kebabem, wiedział co robi, ponieważ napchane tam było tyle sałatek, że nie dało się go spokojnie zjeść. Sosu nie czuć było wcale (nie było go również widać, chociaż uwierzcie mi, że przyglądałam się dobrze, bo część mojego posiłku wylądowała na moich ciuchach. Nie winię go, gdzieś się podziać musiał), mięso w niewielkiej ilości, do tego niedogotowane i niedopieczone. Ałć! 
Zdecydowanie nie polecam. Następnym razem, gdy będziecie chcieli kupić całą masę wszystkiego za mniejsze pieniądze, to po prostu weźcie kanapkę. 



wtorek, 13 listopada 2012

Tawerna Nadmorska

Gdyby spacerować mi zakazano zwariowałabym! A jak najlepiej spaceruje się jesienią? Odpowiedź jest prosta, bo doskonale wiecie, że z herbatą. Nad morzem, w Brzeźnie, szukały dwie one knajpki, która wyglądała na tyle wiarygodnie, żeby kupić od nich herbatę na wynos. Stanęło na Tawernie Nadmorskiej. Znalazł się tam również terminal płatniczy, więc wszystko układało się po naszej myśli. Wnętrze przejrzyste, pełne okien, klientów mało, personelu dużo. Taki drobny dysonans. Ale można spojrzeć na to z innej strony- jedzenie na pewno serwowane jest szybko. Szkoda też, że nie było żadnej ciekawej herbatki, tylko po prostu woda i saszetka. No ale nie mogę narzekać, bo tawerna to tawerna. Na herbacie na pewno biznesu nie zbudowali.
W każdym razie wybrałam miętę, odpowiednio gorącą wodę, dostałam dwie saszetki cukru i grzeczny "small talk" z panią za kontuarem. Zapłaciłam 4,90, ponarzekałam na zimno i brak słońca, oparzyłam palce o niezbyt dobrze przystosowane do wrzątku (nawet mimo podwójnej osłony, o święta marnotrawności!) kubki, wygięłam od tegoż wrzątku mieszalnik i wyszłam wdychać jod. Bezcenne.