środa, 24 października 2012

W Starym Kadrze

Niedaleko Fontanny Czterech Kwartałów mieści się niewielka kawiarnia. Ta niewielka kawiarnia to zarazem też kino, gdzie co kilka godzin można obejrzeć filmowy klasyk. Co prawda, żeby obejrzeć repertuar na stronie internetowej trzeba się zalogować, ale rozumiem internetową potrzebę do powiększania bazy klientów. Ta kawiarnia nazywa się W Starym Kadrze, chociaż bardziej rzuca się w oczy szyld Kawiarnia Filmowa. To, co bardzo mi się podoba, ile razy koło niej przechodzę, to uroczy stoliczek przed wejściem. Szkoda, że jest za zimno, żeby z niego skorzystać. 
Kilka razy próbowałam to miejsce odwiedzić, jednak prawie zawsze było pełne, co jest zdecydowanie dobrym znakiem. Tym razem się jednak udało. Miejsce znalazłam nie tylko ja, ale jeszcze dwie dodatkowe one. Trzy miejsca! Szaleństwo! I kolejny babski wypad na miasto. 
Zacznijmy więc od wyglądu kawiarni. Miejsc rzeczywiście jest niewiele. Sama kawiarnia (pomijam salę kinową, do której nie zajrzałam, ale dowiedziałam się,  że jest) może pomieścić mniej więcej 15 osób (licząc pobieżnie). Wypełniona jest starymi, stylowymi meblami, książkami, komódkami, obrazkami, doniczkami, filiżankami, gramofonem, starym telefonem i całą masą gadżetów, które pasują do tradycyjnego wnętrza. Do tego dodana jest dwukolorowa wzorzysta tapeta, która na pierwszy rzut oka pięknie wykańcza wnętrze. Na drugi rzut okazuje się niestety, że jest jej odrobinę za dużo i można dostać oczopląsu od nadmiaru wizualnych wrażeń. Mimo wszystko jestem gotowa powiedzieć, że siedzi się tam przyjemnie, zwłaszcza, że zajęłyśmy miejsce przy wysokim stoliku, skierowanym w stronę stosu książek, i okna z wbudowanymi półkami. Bardzo spodobał mi się obrus i pomysł na książkę pamiątkową dla kawiarnianych gości. Pani, która nas obsługiwała nie zdejmowała z ust uśmiechu (wolałabym, żeby czasem go zdjęła, na pewno zyskałoby to na wiarygodności, ale rozumiem ideę obsługi klienta) i bez słowa znosiła nasze niezdecydowanie. Kawiarnia zdecydowanie ma potencjał, tym bardziej więc nie mogłam się doczekać, aż na stół wjedzie nasze zamówienie. Dodam tylko, że bardzo spodobało mi się również menu, zarówno strona wizualna, jak i zawartość. 
Pomijając tapetę, do momentu podania dwóch herbat i kawy było na prawdę całkiem nieźle. Potem niestety się posypało. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę, gdy dostałam herbatę (Mechaniczna Pomarańcza, czarna herbata, pomarańcza, goździki i syrop z czerwonej pomarańczy, 7 zł), był jej nienaturalny cytrynowo pomarańczowy kolor. Piłam już wiele herbat, które mają działać rozgrzewająco (herbata, pomarańcza, cytryna, goździki, czasem miód i inne dodatki), ale tylko ta wyglądała jakby przyrządzał ją chemik. W smaku nie była szczególnie niesmaczna, nie czułam też, żeby była szczególnie nienaturalna, ale widok robił swoje. Do tego jak na herbatę była zdecydowanie za zimna (w menu widniała jako napój gorący). Najsmutniejsze było jednak to, że zanim zaczęłam ją pić, już jej nie było. Porcja była taka malutka. 
Co do kawy... Za mało kawy w kawie. Zamówiłyśmy Fantomasa (espresso z dodatkiem spienionego mleka, czekolady i bitej śmietany, za 11 zł), a dostałyśmy odrobinę rozwodnionej czekolady ze szczyptą kawy. Znowu za zimne i starczające na cztery łyki. Zaserwowana była bardzo ładnie i obiecująco, szklanka nie wskazywała na to, że tak krótko będzie można się posilać. Myślę, że wpływ na odczucie małej ilości miała przede wszystkim temperatura. Cieplejszy napój, to wolniejsze picie. Zimny napój to cztery szybkie łyki. 
Po wizycie W Starym Kadrze mam taką oto refleksję: szkoda! Na prawdę widzę tam potencjał. Nie tylko filmy, nie tylko wystrój, ale i nagroda za idealny lokal na romantyczne spotkania. Chociaż... zakochany człowiek widzi mniej...
Nie skreślam tej kawiarni. Wybiorę się tam znowu, bo bardzo chcę, żeby było dobrze. 
W Starym Kadrze- I'm watching You!








niedziela, 21 października 2012

Dwadzieścia Cztery Dania

Dwadzieścia Cztery Dania to bar, który powstał na miejscu kawiarni Indygo. Zresztą po kawiarni sporo zostało, m.in. ciekawy i wysmakowany wystrój, ogromne zdjęcia na ścianach (wszystko w nowej odsłonie, ale koncepcja zachowana) i obsługa. Teraz, zamiast kawy i ciastka, możecie zjeść tam śniadanie, lunch, obiad i kolację. Bar przyciąga klientów również Happy Hours od godziny 19:00 do 22:00. Dodatkowo proponują ciekawą propozycję na weekendowe jedzenie z dziećmi, bo dziecięcy posiłek można dostać za darmo, gdy spełni się określone warunki. Teraz jednak pojawia się pytanie czy warto tam się udać.
Myślę, że tak, jednak od razu zaznaczę, że nie odkryjecie tam nic nowego. Ulica Piwna pełna jest knajp o bardzo zbliżonym menu i właściwie wybiera się je po wyglądzie, a nie po smaku. Tutaj pole do popisu mają Dwadzieścia Cztery Dania, bo bardzo przyjemnie się tam siedzi. Co do jedzenia, to mówiąc kolokwialnie: "szału nie ma". Co prawda dania są podane bardzo estetycznie i przyjemnie się na nie patrzy, jednak mamy tu przykład pewnych skrajności. Zamówiliśmy dwie potrawy. Pierwsza z nich była zbyt mdła, a druga zbyt słona. Wiem, jestem fanką soli, ale nawet dla mnie było jej za dużo. I wiadomo, że mdłą potrawę zawsze można doprawić, ale sama w sobie powinna mieć jakiś smak. 
Dobrze, że świeżo wyciskany sok był pyszny i to na niego przede wszystkim wysłałabym wszystkich spragnionych. Również obsłudze nie mam absolutnie nic do zarzucenia, bo panie były sprawne i miłe. Za całość posiłku zapłaciliśmy około 50 złotych. 
Cóż mogę Wam powiedzieć na zakończenie. Nigdy nie przekreślam lokalu za jeden posiłek i Wam też tego nie polecam. Jedno, czego mi żal, to to, że brakuje nam miejsc, które się w czymś specjalizują (jest ich na prawdę niewiele!). Szkoda, że właściciele restauracji nie pokuszą się o coś nowego i oryginalnego, coś, czego nie znajdziecie gdzie indziej, co ma swój jedyny i niepowtarzalny smak. Myślę, że podjęcie takiego ryzyka na pewno by się opłaciło i lokale mogłyby się chełpić odmiennością. 







czwartek, 18 października 2012

Cafe Kamienica

Czy już mówiłam, że uwielbiam jesień? Uwielbiam jesień. Miliony pięknych kadrów, okazje do wypicia zimowych herbat pełnych goździków, pomarańczy, cytryny, czasami miodu i imbiru (za którym nie przepadam). Do tego moje ukochane miasto nabiera przyjemnych, ciepłych barw i gdy ma się na tyle szczęście, że nie pada i nie ma wiatru, to można urządzić rześki spacer, który znajduje swój finał w kawiarni, z kubkiem gorącego napoju. Dzisiejszy wypad miał własnie taki przebieg. W oczekiwaniu na spotkanie z nim, ona postanowiła porozkoszować się samotnie Gdańskiem. Spacer po kolorowych uliczkach, krótkie przystanki na ławce koło fontanny, lektura na świeżym powietrzu, obserwowanie przechodniów i poszukiwanie przytulnej kawiarni, z zacisznym miejscem, idealnym do spokojnego czytania. 
Krok za krokiem i dotarłam na ulicę Mariacką, którą wielu uważa za najpiękniejszą ulicę Gdańska. Jest to miejsce, którego nie można ominąć, gdy jest się w Trójmieście. Już od pewnego czasu można tutaj znaleźć kawiarnię o wdzięcznej nazwie Cafe Kamienica. Znajduje się ona w kamienicy (zaskok?), ma przyjemny drewniany wystrój, kręcone schody i coś, co zawsze dodaje uroku, czyli antresolę. Na antresoli jest cała masa starych strojnych mebli i odrobina nowoczesnej sztuki na ścianach. Niektórzy mówią, że wszystkiego jest tam za dużo, ale jak dla mnie nie ma to większego znaczenia.
O godzinie 15-ej, gdy tam dotarłam, nie było zbyt wiele osób. Właściwie tylko ja i dwie panie kelnerki, czyli dokładnie to, czego chciałam. Mogłam wybrać idealne miejsce i w spokoju oddać się czytaniu, z dodatkiem zimowej herbaty (tak jak pisałam składała się ona z najczęstszych zimowych składników, czyli goździków, cytryny, pomarańczy i czarnej herbaty). Popijałam bardzo dobrą herbatę, słuchając muzyki płynącej z głośników (czysty, konkretny dźwięk. Cieszy mnie, gdy w kawiarniach szanuje się klienta i inwestuje w dobry sprzęt muzyczny). 
Jeśli chodzi o obsługę, to absolutnie nie mam zastrzeżeń. Bardzo miłe i uśmiechnięte panie (niektórzy nazwaliby to życzliwością), uwijające się bardzo szybko, żebym dostała moją herbatę. Tak relaksować się lubię, zwłaszcza, gdy płacę za to tylko 7 złotych.
To jak, widzimy się w Cafe Kamienica?

ps. miałam okazję do zrobienia sporej ilości zdjęć. Miłego oglądania!

wtorek, 16 października 2012

Subway

Dalej testuję herbaty na wynos. Postawiłam na sieciówkę i wybrałam się do Subway'a. Tak się szczęśliwie złożyło, ze tego dnia mieli promocję i do każdej kanapki herbata lub kawa były gratis. O kanapkach rozpisywać się nie będę, bo od ostatniego razu nie zmieniły specjalnie smaku (co prawda jadłam je w Subway'u na ul. Długiej, a tym razem byłam w Madisonie, to tak czy inaczej smak ten sam. Poczytajcie TUTAJ), za to herbatę miałam przyjemność wypić pierwszy raz. Nie było to jakieś cudo, ot gorąca woda i saszetka, ale bardzo spodobał mi się chropowaty kubek i fakt, że o każde opakowanie cukru nie musiałam prosić obsługi, tylko była podana przy automacie z napojami. W sam raz na chłodny spacer po Gdańsku, czyli dzień jak co dzień.

poniedziałek, 15 października 2012

Pasta & Basta

Śniadanie w Toruniu. Tym razem kulinarne podboje w wydaniu ona, ona i ona. Trzy kobiety, głodne jak wilki. Skierowały zatem swoje kroki do piwnicy, w której mieści się lokal Pasta & Basta (śniadania serwowane są tam do godziny 12-ej). Piękny, pomarańczowo-ceglany wygląd, z wygodnymi siedzeniami, piwnicznymi łukami i kominkiem, a także czarno-pomarańczową toaletą z magicznymi drzwiami i czarnym (!) papierem toaletowym. Przyjemny półmrok i odprężająca muzyka.
Chociaż pojawiłyśmy się tam o godzinie 12:05, to kelnerka nie miała nic przeciwko, aby podać nam śniadanie (uwierzcie mi, że to często jest problem). I skoro już jesteśmy przy niej, to muszę dodać, że tak wesołej i miłej obsługi dawno nie doświadczyłam. Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólne żarty. Dodatkowo reagowała na każdą naszą potrzebę natychmiastowo i pojawiała się co jakiś czas, aby dowiedzieć się, czy nic nam nie brakuje. No a przede wszystkim dawno nie słyszałam ( a szkoda!), żeby kelner zapytał czy smakowało, a tutaj miałam to od razu, bez specjalnego wysiłku. Duży plus. 
Karta śniadaniowa jest obfita, a do tego skomponowana jest tak, że wszystko kosztuje tyle samo. Jest to bardzo przejrzyste i również za to plus. 
Zamówiłyśmy więc omleta z pieczywem, i dwa zestawy grzanek z konfiturami, a do tego trzy razy kakao. Za wszystko zapłaciłyśmy 44,98. Czekałyśmy około 10 minut. 
Jedzonko smakowało nam wielce, chociaż grzanki, jak na złość, nie chciały pozostać ciepłe i na ratunek musiała przyjść kelnerka. Zapach omleta sprawił, że dwie one zaczęły zazdrościć jednej mnie, ale nie martwcie się wybroniłam się z omletowej zazdrości i zjadłam go z przyjemnością. No a kakao, jak to kakao, wyborne. 
W restauracji spędziłyśmy czas przyjemnie i jeśli pojawicie się w Toruniu, to poza przywiezieniem mi (!) pierników, koniecznie idźcie do Pasty & Basty. Bo powiem Wam w tajemnicy, że mimo tego, że śniadanie było pyszne, to nie umywa się do obiadów. Bo wiecie... pasta i basta!




niedziela, 14 października 2012

Cico. Come in & Chill Out

Gdzie zjeść śniadanie w Gdańsku? Po dzisiejszej wizycie w Cico. Come In & Chill Out, odpowiedź jest bardzo prosta. Dosyć spora restauracja na ul. Piwnej już od zewnątrz jest zapowiedzią ciekawej kulinarnej przygody. Wyważony design, elegancki tyle ile być powinien i tak samo nowoczesny. W środku przestrzennie i przytulnie, co niekonieczne jest takim oczywistym połączeniem. Co się rzuca w oczy, to bardzo dobrze wyeksponowane okna, które tworzą sporą część klimatu, co za tym idzie, bardzo ciepła i przyjemna dla oka gra światła. 
Wybraliśmy odpowiednie miejsce (co było niezwykle trudne, bo zdecydować się tylko na jedno było prawie, że niemożliwością) i po kilku chwilach mieliśmy już w rękach menu. Co zadziwiające, to to, że na kilkunastu klientów restauracji, większość stanowili obcokrajowcy. Czyżby Gdańszczanie jeszcze nie mieli świadomości jaki skarb kryje ulica Piwa? 
Menu śniadaniowe smakowite i w całkiem przystępnych cenach. Wybraliśmy zestaw Cico dla dwojga (za 30 złotych) i mogliśmy przystąpić do drugiej części wizyty, czyli do chill outu. Wygodne fotele w czekoladowym kolorze, miękkie poduszki, przyjemne światło i ogromne okna. Mogłabym czekać na jedzenie w nieskończoność. Oczywiście nie było mi to dane, bo śniadanie pojawiło się na stole jakieś 15 minut po złożeniu zamówienia. Wyglądało obłędnie. I on i ona byli niesamowicie zaskoczeni tym, w jak czarujący sposób może być podana wędlina, ser, pomidory, ogórki, łosoś, kiełki. Do tego dwie parówki, pasta jajeczna, twarożek, masło, dżem i sok pomarańczowy. Obfitość kulinarna i estetyczna. 
Wiem, ze zachwycam się nad tym śniadaniem jak opętana, ale na prawdę zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie. Żaden z tych produktów nie był specjalnie wyszukany, ani wyjątkowy, a jednak to, co wyczarował na talerzu kucharz, dodało potrawie charakteru. Na talerzu wymieszały się smaki, stworzyły kompozycje, której trudno było się oprzeć. Zresztą warto zdać sobie sprawę, że dobre jedzenie (a co za tym idzie również dobra restaurację) poznasz po uczuciu smutku, które cię ogarnia, gdy nagle zdasz sobie sprawę, że nie jesteś w stanie wszystkiego zjeść. Jeśli do tego dodasz fakt, że smak śniadania nie opuszcza cię cały dzień, to tworzy się istna poezja. Oj, chyba długo nie usłyszycie o nowych śniadaniowych lokalach na tym blogu, bo chyba z Cico. Come In & Chill Out raczej się nie rozstanę (albo będę jadła dwa, a co tam!). 
Co do obsługi, to absolutnie nie mam zastrzeżeń. Zostałam obsłużona (nie lubię tego słowa...) w sposób miły, swobodny, profesjonalny, sprawny i na tip top. Lekko i na luzie. Come In & Chill Out. Nic dodać, nic ująć!

niedziela, 7 października 2012

Fajne Baby


Prawda stara jak świat stwierdza: "fajnie, jak jest fajnie". Fajnie, prawda? I jakkolwiek byśmy nie spojrzeli baby fajne są. Każda baba jest fajna! Ta ciemna i jasna, ta niska i wysoka, ta pękata i wklęsła (?), ta truskawkowa i ta czekoladowa. Gdzie są takie fajne baby? W Fajnych Babach! A Fajne Baby to cupcake bar, czyli ni mniej, ni więcej, tylko miejsce, gdzie możemy kupić muffinki i babeczki. Jeśli wierzyć tablicom wywieszonym w lokalu, możemy tam też napić się kawy. Jednak babeczkowa impreza jest tak niesamowita, że zapomina się o wszystkim innym. 
Wchodzisz do niewielkiego pomieszczenia, które urządzone jest nowocześnie i na tyle minimalistycznie, żeby babeczki i muffinki były na pierwszym miejscu (zdecydowany plus za to!). Jest tam wielka lada, od połowy oszklona, za którą znajdują się rzeczone babeczki powkładane w wydrążone w drewnie (tak przypuszczam) kółka. Jeśli zdecydujecie się na konkretny smak, to sami wybieracie który przysmak powędruje w wasze łapki, bowiem na każdym z tych kółek może (lub nie) znajdować się nagroda. Albo zniżka, albo muffinek, albo kawa. Bardzo ekscytujący i podniecający moment transakcji (drugi plus, bardzo duży, za to!). Osobiście wygrałam dwa razy! Szaleństwo.
Za 6 złotych możecie doświadczyć bardzo przyjemnego słodkiego smaku, uzależnionego od dokonanego przez was wyboru. Babeczki są bardzo delikatne i rozpływają się w ustach. Ogólne i pełne stanowczości MNIAM. Ona poleca, a on spala kalorie.

piątek, 5 października 2012

Cafe Factotum

Kto był dzisiaj w Gdańsku ten wie, że nasze miasto jest miastem wiecznym i wietrznym. Jeszcze kilka chwil temu ona i on zmagali się z ogromnym wiatrem, który usilnie chciał im pokazać, że nie czas i nie pora na spacer. O! Jakże on się mylił. Spacer był wyborny, chociaż czasami trzeba było mocno stąpać po ziemi. Literalnie! 
Dodatkowo, w pokonaniu przejmującego chłodu, pomagała pyszna herbatka, którą na wynos zamówiliśmy w Cafe Factotum. Idealna na taką porę, z porcją cynamonu i innych przypraw (o święta niepamięci, która nie pozwalasz mi ich wymienić), do tego cieplutka, fantastycznie aromatyczna. 
Powiem Wam, że gdyby on, lub ona mieli parasol, to na pewno by dzisiaj fruwali z przyjemności. Wreszcie. 

czwartek, 4 października 2012

Pyra Bar

Tym razem było tam miejsce, bo ostatnio lokal jest niezwykle obłożony. To zawsze jest dobry znak, przede wszystkim znaczy, że ludzie chcą tam przychodzić i mówią o nim dalej (czyli, że nawet po spróbowaniu okazuje się, że dobre) oraz, że dostaniemy świeże jedzenie (przy takim przerobie kuchennym na pewno trafimy na świeże elementy). I chociaż ostatnim razem, gdy przyszło mi wyjść stamtąd z niczym, kelner nie zareagował w zbyt miły sposób na moją propozycję kontaktu telefonicznego, gdy zwolni się miejsce (robiłam tak w wielu miejscach i nikt nie zareagował aż tak opryskliwie, na szczęście kelnerka obok starała się nadrobić pretensjonalny ton kolegi i nawet jej się troszkę udało, zresztą pozdrowienia dla niej!), to postanowiłam dać im jeszcze jedną szanse i wybrałam się tam na lunch. 
Było miejsce (nawet sporo), a że ciepło na świecie, to wybraliśmy stolik na zewnątrz. Udałam się do środka w celu zdobycia menu (Pyra Bar, bo cały czas o nim mowa, nie jest restauracją. Powiedziałabym raczej, że to po prostu jadłodalnia, zamawiasz, szybko dostajesz, płacisz stosunkowo niewiele, zjadasz i idziesz. Jeśli stolik jest czteroosobowy, a siedzi tam tylko jedna osoba, po prostu się dosiadasz. Szybko, a czy smacznie, zaraz się okaże), przywitał mnie pan siedzący przy stoliku, który szybko okazał się pyrowym tubylcem, upewnił się, że wzięłam odpowiednie menu, obdarzył mnie kolejnym uśmiechem, a chwilkę potem przyjął zamówienie (ode mnie stojącej przy kontuarze). Jak przystało na odpowiednią obsługę, zaproponował jeszcze coś do picia, przesłał trzeci z kolei uśmiech, a po kilku chwilach (w menu podany jest czas oczekiwania na każde dane, przy moim widniała cyfra "7") przyniósł nam do stolika jedzenie. 
Frytki z sosem greckim i zimniakowa (tak dziwnie nazwana) sałatka, wszystko za 15 złotych. Sałatki na pierwszy rzut oka było trochę mało (sami zobaczcie na zdjęciu), ale, że była bardzo sycąca i idealnie wypełniła mój pusty żołądek, to nie narzekam. Frytki smakowały mało domowo, ale nikt nie mówił, że właśnie tego powinnam oczekiwać. Ogólnie były dobre, od razu posolone i podane z bardzo konkretnym i wypełnionym smakiem sosem. Do sałatki dodałabym więcej majonezu i soli, ale taka już jestem i mam świadomość, że normalni ludzi nie wchłaniają tych składników w podobnych do moich ilościach. Muszę dodać, żeby oddać sprawiedliwość, że pozycje w karcie dań są bardzo kuszące i na pewno wybiorę się tam ponownie. Zwłaszcza, że na koniec pyrowy tubylec posłał uśmiech numer cztery (zaadresowany do niej i do niego) i podziękował nam za wizytę. Nie ma za co!  
Na zupełny koniec napiszę, że jak zwykle mam dla Was fotkę widoku, który było nam dane podziwiać podczas ogródkowego szamania. 

wtorek, 2 października 2012

Amsterdam Bar

Oj, tym razem nie będzie dobrze. A szkoda, bo w Amsterdam Barze spędziłam kilka przyjemnych momentów razem ze znajomymi, którzy raczyli się piwem. Jako, że ja nie przepadam za alkoholowymi trunkami, tym razem wybrałam się do Amsterdam Baru na lunch. Było to o tyle kuszące, że serwują tam jedzenie, jakie lubię, czyli ciepłe kanapki robione na bazie bajgli lub ciabaty (lubię wszelkie kanapkowe wygibasy kuchenne). Tym razem udałam się tam w zestawie ona i ona, dodam jeszcze, że bardzo zadowolona, że wreszcie właśnie tam idę (sami więc widzicie, że pełna byłam pozytywnego nastawienia, tym bardziej jest mi więc przykro, że muszę napisać to, co napiszę). 
Zaczęło się niewinne i całkiem przyjemnie. Wybrałyśmy przytulne miejsce, zabrałyśmy menu, wybrałyśmy jedzenie i podeszłyśmy do baru (wtedy jeszcze nie zastanawiałam się czemu jest tam tak mało ludzi, bo przecież kilka miesięcy temu to miejsce pękało w szwach). Bardzo miły pan przyjął od nas zamówienie, zaproponował kilka ciekawych rozwiązań, z których skorzystałyśmy i wróciłyśmy na nasze miejsce w celu oddania się plotkom. 
Po kilku chwilach moja uwagę przyciągnęła cała masa kropek na ścianie, które widziałam kątem oka. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to kolonia muszek owocówek... (nie będę zamieszczała zdjęcia, które im zrobiłam, ale gdyby ktoś miał wątpliwości, to posiadam je). I wtedy się wszystko posypało, ponieważ zaczęłyśmy dostrzegać cała masę innych, nieprzyjemnych rzeczy (tak to już niestety jest, że gdy zauważysz takie wielkie niedociągnięcie, to zaczynasz być podejrzliwa w stosunku do wszystkiego innego). Tuż koło nas stały całe skrzynki z pustymi butelkami po piwie (pewnie baza wspomnianych muszek), poza tym na stołach stały puste puszki po piwie, które miały nakłaniać do spróbowania nowości. W towarzystwie muszek wydawały się one wyjątkowo niehigieniczne. Tak jak mówiłam, człowiek zaczyna się robić podejrzliwy i uważniej ogląda wszystko, co jest koło niego i co dostaje. Zaczyna przeszkadzać absolutnie wszystko. I tak, idąc za wcześniejszym stwierdzeniem, przy tak małym obłożeniu baru wyjątkowo długo czekałyśmy na nasze kanapki. I chociaż można by powiedzieć, że na pewne rodzaje jedzenia trzeba czekać bardzo długo, bo wymagają starannego przygotowania i podania, tak to, co dostałyśmy na talerzach wyglądało na jakieś 3 minuty roboty. Kanapki, które zamówiłyśmy (kurczak, zielone pesto, majonez i kilka innych, niewyczuwalnych rzeczy) były mdłe, ubogie w składniki (druga ona sygnalizowała praktyczny brak kurczaka w kanapce) i jakieś takie suche i bez smaku. Dodano do nich sałatkę, która pokropiona była sosem tabasco, o czym przekonałam się dopiero, gdy w moich oczach pojawiły się łzy, a język zaczął bardzo mocno piec (nieprzyjemna niespodzianka, o której powinnam była być uprzedzona). 
Za to zamówienie, plus rogalika ze śmietaną i dżemem (dodam jeszcze, że do zjedzenia słodkiego rogalika i sałatki z tabasco został podany tylko jeden komplet sztućców) zapłaciłyśmy około 26 złotych. Nie sadzę, żebym chciała to powtórzyć. A na prawdę jest mi przykro, bo wiem jaki Amsterdam Bar był kiedyś i jak wszyscy zachwalali piwo. I tak, jak mogę przyznać, że niektóre miejsca są dobre w tym, a gorsze w tamtym i sztuka polega na odpowiednim dobraniu knajpy do aktualnych potrzeb, tak niestety muszę powiedzieć, że żadne z tych miejsc nie powinno mieć muszek owocówek na ścianie...