poniedziałek, 27 maja 2013

Grycan

Koniecznie muszę Wam napisać jaki pyszny sok dzisiaj wypiłam. Zacznę od tego, że zakupy w centrum handlowym są niezwykle wyczerpujące i wysysające energię. Zwłaszcza jeśli mówimy o Galerii Bałtyckiej, gdzie sklepów jest więcej, niż gdziekolwiek indziej. A już zupełnie, jeśli na zakupy idzie się z moją mamą, która w tym temacie jest niezmordowana. Ratunkiem dla mnie pozostaje orzeźwienie i odprężenie przy szklance świeżo wyciskanego soku. Tylko zupełnie szczerze nie wiedziałam gdzie go wypić. Traf chciał, że wylądowałam na samym dole, gdzie znajduje się również kawiarnia Grycan. Zobaczyłam z daleka propozycje z sokami, więc uznałam, że nie ma co wybrzydzać, czas działać. 
Przy kasie zauważyłam, że reklamowane soki to jakaś mieszanka specyfików na orzeźwienie, albo na poprawę humoru, albo na młodość, albo na wszystkie inne dolegliwości świata. Ja jestem w miarę zadowolonym człowiekiem, więc chciałam po prostu zwyczajny sok, z jednego rodzaju owoców. Ku mojej uciesze pan oznajmił mi, że jest sok z grapefruita i zasugerował średni rozmiar. Ale mnie się chciało pić! Wzięłam duży i zapłaciłam 15 złotych. Dostałam nawet numerek i powiedziano mi, że zostanę wywołana.
Siedziałam więc niepewnie, bo szum w Galerii i tłoczno. Okazało się, że sok został do mnie przyniesiony w przeciągu 5 minut. Oczom uwierzyć nie mogłam jak wielkie coś niesie kelnerka na tacy. Mój sok! Królewski! A jaki pyszny! Kwaśny, zimny, smaczny, orzeźwiający i grapefruitowy. Wykrzywiał twarz, aż miło.
Gdyby tylko obsługa była bardziej zdecydowana i mniej niepewna, to byłoby cudownie. Sok natomiast pierwsza klasa i na miliony procent wypiję go znowu! Polecam jako letnie orzeźwienie.

GRYCAN, GALERIA BAŁTYCKA, AL. GRUNWALDZKA 141

piątek, 24 maja 2013

Bistro Kos

Bistro Kos to lokal, który działa w Gdańsku na Piwnej od dawna, ale dopiero teraz przeszedł głęboką metamorfozę. Wcześniej trudno było tam znaleźć miejsce, nawet gdy rozstawione były stoły na zewnątrz. Miejsce bardzo popularne, bo i jedzenie dobre, stosunkowo niedrogie i do tego porcje ogromne. Ale w naszym przypadku właśnie wielkość tych porcji odstraszała od wizyty w Kosie. Bardzo nie lubię zostawiać jedzenia na talerzu, a tam zostawałam praktycznie połowę. I nie dlatego, że nie było dobre. Wręcz przeciwnie, sztandarowe danie, czyli wątróbka z cebulą i jabłkiem była wyśmienita, ale zdecydowanie za dużo jej było na talerzu.
Postanowiliśmy jednak zobaczyć co u nich, gdy otworzyli się po całkiem długim remoncie. Kto pamięta Kos sprzed remontu zdecydowanie musi nastawić się na zdziwienie. I chociaż z zewnątrz lokal wygląda podobnie, to środek zupełnie zmienił swoje oblicze. Przede wszystkim są dwa piętra. Na dole jest bar i kilka stolików, a na górze całe labirynty sal, ogrom kelnerek i bardzo przyjemny wystrój. Taki świeży, przejrzysty, szaro-czarno-biało-brązowy. Nienarzucający się eklektyzm, połączenie tradycji z modernizmem. Wszystko inne, a jednocześnie idealnie ze sobą współgrające. Byłam absolutnie oczarowana. Właściwie w każdym miejscu chciałabym usiąść i zjeść, każde miejsce przyciągało czym innym. Oczywiście prawie każde miejsce było zajęte, czyli jak zawsze w Kosie :)
Kelnerka zjawiła się szybko (próbowałam znaleźć znajome twarze, ale nie powiodło się, zresztą może i lepiej, bo nowe panie w większości się uśmiechały...), podała nam zupełnie nową kartę (elegancko wydrukowana, bez literówek, jak w poprzedniej, więcej propozycji deserowych, uporządkowane dania obiadowe i większy wybór napojów). Zjawiła się chwilkę później i przyjęła zamówienie (okazało się, że mimo nieobecności w karcie, dalej mają moje ulubione sosy do frytek. Hura!). Na kartce z numerem naszego stolika znalazły się: litr kompotu (z jabłkami i gruszkami), pierś z kurczaka nadziewana fetą i suszonymi pomidorami, porcja frytek i sos majonezowy (nie byłam zbyt głodna), wszystko za 48 złotych.
Schłodzony kompocik pojawił się na stoliku bardzo szybko i od razu wiedziałam, że reszta też będzie dobra, bo kompot był rewelacyjny. Dokładnie taki, na jaki miałam ochotę od kilku tygodni. Smak bardzo domowy, wypełniony owocami, nie za słodki, nie za kwaśny. Naprawdę, zupełnie tak, jakby zrobiła go mama. Zdecydowanie go polecam (za jedyne 9 zł). Na resztę obiadu też nie czekaliśmy szczególnie długo, zwłaszcza, że było na prawdę dużo klientów, a kelnerki uwijały się bardzo szybko (brawo dziewczyny!). 
Oczywiście wyjadałam jemu z talerza :) Nie za dużo, bo pierś z kurczaka średnio mi smakowała, była przesiąknięta zapachem nadzienia, przy czym przyrządzona była dobrze, bo bardzo delikatnie. On natomiast, był zachwycony i zjadł z apetytem (zadowolony, że większość dania udało mu się przede mną uratować). Moje fryteczki wiadomo, kupne, ale przy tym nie ociekające tłuszczem i odpowiednio miękkie. Sos jak zwykle fenomenalny. Łyżkami bym go jadła! Musicie go spróbować! Polecam majonezowy, albo czosnkowy. 
Jakie komentarze chce przekazać Wam on? Porcje mniejsze, ale absolutnie nie jest to minus. Wreszcie mają one wielkość obiadu, który jedna osoba jest w stanie zjeść i nie potrzebuje dźwigu, żeby wstać od stołu (nie tyczy się to frytek, których była chyba tona :) ). 
Ogólne wrażenie bardzo pozytywne, miejsce zyskało o wiele więcej klasy, uprzejme kelnerki i bardzo dobrze nastrajający klimat. Zdecydowanie chcemy tam wrócić i wypróbować kolejną miejscówkę. Polecam! 
ps. na zdjęciu Misio, ich stały klient. A Misio nie może się mylić!

BISTRO KOS, UL. PIWNA 9/10

wtorek, 21 maja 2013

Zatoka Sztuki

Od razu zaznaczam, że miejsce, w którym zjedliśmy sobotnie śniadanie jest bardzo przyjemne. Składa się na to nie tylko cudowny widok, odświeżająca bryza znad coraz cieplejszej wody i słońce, ale również specyficzna estetyka, przejrzystość i jasność całego miejsca. Dlatego tym bardziej przykro mi, że recenzja, która właśnie powstaje, nie będzie należała do tych najbardziej pozytywnych.
Ale od początku... 
Do zjedzenia śniadania w Zatoce Sztuki skłoniło nas to wszystko, co powyżej, ale też i ciekawe menu, które znalazłam na ich stronie. Poza tym ilekroć spacerowaliśmy gdzieś w jej okolicach, czuliśmy się jak na wakacjach. Niesamowity jest klimat, jaki tworzy to miejsce. 
Zaczęło się od całkiem sporego chaosu w restauracji, który zapewne wywołała spora grupa gości hotelowych, którzy przewijali się przez stoliki. Kelnerzy zbici w grupkę prawdopodobnie opracowywali strategię na kolejne minuty. Właściwie tylko dwójka z nich postanowiła zobaczyć co słychać u porozsadzanych gości. Tym więc sposobem przeszliśmy tuż koło kelnerów niezauważeni. Zajęliśmy bardzo słoneczne miejsce w ogródku, z prześlicznym widokiem na wodę. I od tego momentu rozpoczęła się całkiem interesująca sytuacja, podczas której trudno nam było zorientować się, czy podejdzie kelner, czy może my powinniśmy do kelnera podejść. Okazało się, że dołączyli się do nas inni klienci, którzy, podobnie jak my, postanowili skorzystać z usług restauracyjnych. I tak wszyscy siedzieli, czekali, czekali, czekali, wątpili i w końcu udawali się na poszukiwania kelnerów (którzy cały czas krążyli między stolikami, chyba tylko po to, aby stworzyć iluzję wiatru, bo sporo osób było bardzo niezadowolonych z czasu oczekiwania). Jeden z naszych sąsiadów (współczułam mu ogromnie, bo siedział na słońcu w garniturze) nie wytrzymał i przez telefon wyraził swoją dezaprobatę na czas oczekiwania na wodę. 
Czekaliśmy i my, aż wreszcie mąż mój uznał, że zapoluje na kelnera, który akurat zaczynał kolejną turę biegania. Padło pytanie czy jesteśmy gośćmi hotelowymi i odpowiedzią zasłużyliśmy na menu zawierające w sobie tylko pozycje śniadaniowe, bez napojów, ani niczego innego (oczywiście całkiem możliwe, że więcej dobroci można było zamówić przy barze, ale przydałaby się taka informacja wypowiedziana z ust pracownika). Kelner z delikatnym przestrachem podał nam je do rąk i uznał, że powinien postać nad nami, abyśmy na pewno sprawnie dokonali wyboru. Zresztą dokładnie tak się stało (w tym szaleństwie jest metoda!) i w rezultacie na karteczce z naszym śniadaniem znalazł się omlet, zestaw past i dwa soki pomarańczowe (najwyraźniej nie było opcji wyciskanego soku, bo kelner nie zapytał nas o jaki sok pomarańczowy chodzi. A może opcja była, tylko troskliwy nasz opiekun uznał, że sok wyciskany jest średni i woli go nam oszczędzić...). Pierwsza część jedzenia pojawiła się szybko, bo soki i chlebek mogliśmy konsumować po kilku zaledwie minutach. Pozostała część pojawiła się nieco później, ale przyznać trzeba, że nie jakoś tragicznie długo. Zresztą oczekiwania było zabawne, bo pojawiało się coraz to więcej klientów delikatnie niepewnych co do sytuacji panującej w restauracji i mogliśmy obserwować ich zmagania z obsługą. 
A jak smak? Omlet ociekał tłuszczem. Co prawda żaden ze mnie Gordon, ani ty bardziej Ramsey, ale omletów się w życiu moim objadłam. I chociaż w smaku zły nie był, to czuć było słabej jakości tłuszcz. Pasty smakowały całkiem przyjemnie, tylko niestety były mało doprawione, a restauracja nie była wyposażona ani w sól, ani w pieprz na stolikach (mogłabym poprosić kelnera, ale już sami domyślacie się, jak wielkie wyzwanie to stanowiło). Sytuację ratowało całkiem smaczne pieczywo. Sok jak najbardziej pomarańczowy. 
Nieniepokojeni  (super słowo!) przez kelnera, zjedliśmy prawie wszystko, poprosiliśmy o rachunek (nie będę pisała jak wiele nas to kosztowało wysiłku), zapłaciliśmy 48 złotych i poszliśmy. Następnym razem sprawdzimy, czy kelner nie zapytał o to, czy mamy ochotę na coś jeszcze, lub czy smakowało, bo chciał nas spławić, czy może zapomniał.... Oj, ten pośpiech w weekend....
Ale ja wrócę! Za ładnie tam jest, żeby się tak szybko poddawać!

ZATOKA SZTUKI, ALEJA F. MAMUSZKI 14, SOPOT

niedziela, 19 maja 2013

Bar Turystyczny

Bary mleczne są cudowne nie tylko pod względem jedzenie, ale i rewelacyjnych cen. Tanio, smacznie, szybko, tylko niestety bardzo często mało estetycznie. A tu popatrzcie! Jeden z bardziej znanych barów mlecznych w Gdańsku przeszedł intensywną metamorfozę i teraz, poza kulinarnymi pysznościami, serwuje też całkiem niezły wygląd. 
Postanowiliśmy go dzisiaj odwiedzić, i chociaż plan był na jedzenie na wynos, po zobaczeniu talerza z chłodnikiem uznaliśmy, że najlepiej zje się nam na miejscu. W barze kolejka, która nie tylko dała odrobinkę czasu na prześledzenie menu (naprawdę odrobinkę, bo wszystko szło szybko i sprawnie), ale też możliwość szybkiego zapuszczenia żurawia. I powiem Wam, że nie odstrasza już, jak kiedyś, brzydkimi stołami i brakiem powietrza, ale zachęca przestrzenną formą, nowoczesnymi stolikami, mapą Gdańska i ogromnymi fotografiami, a do tego ma do zaoferowania nowocześnie urządzone piętro (dostępne dla niepełnosprawnych dzięki mini windzie) ze stosunkowo intymną atmosferą. Zupełnie nie jak bar mleczny (Jeden z klientów wyraził głośno opinię, że wygląda tu jak w restauracji i powiem szczerze, że wiele się nie pomylił).
Wróćmy jednak do głównego celu wizyty, czyli zjedzenia obiadu. Menu bardzo domowe (przyjemna niespodzianka, bo można zjeść tam kresowe kartacze, które do tej pory spotykałam tylko w Augustowie), bo i ziemniaczki i mizeria i kotleciki mielone i schabowe, do tego naleśniki, pierogi i czego tylko dusza zapragnie. Dokładnie takie jedzenie, jakie każdy Polak lubi najbardziej i jakim zawsze zachęcały nas bary mleczne. W sumie to nie wiedziałam co zamówić, a stwierdzenie "wszystkiego po trochu" nie wchodziło w rachubę (za mały żołądek niestety). W końcu stanęło na dwóch porcjach chłodnika z jajkiem, naleśnikach z twarogiem, śmietaną i cukrem, ziemniakach i mizerii. Wszystko za zawrotną kwotę 17 złotych. Obsługa, jak pisałam, sprawna, uśmiechnięta, konkretna i miła, odrobinę zmartwiona brakiem drobnych (ważna informacja, nie ma tam terminala płatniczego, więc warto zaopatrzyć się w gotówkę), ale mimo to całkiem przyjemna.
Z pełnymi tacami znaleźliśmy wygodne miejsce na piętrze (dół i ogródek wypchane do granic możliwości) i zabraliśmy się za jedzenie. Chociaż on stwierdził, że chłodnik jest taki sobie, to nie powstrzymało go to przed zjedzeniem dwóch porcji. Co do naleśników byliśmy zgodni, że są pyszne, a twaróg z nich jest wysokiej jakości. Mizeria i ziemniaki sprawiły, że poczułam się jak w kuchni babci. Dokładnie tego mi było trzeba. 
Wreszcie bar mleczny z prawdziwego zdarzenia, gdzie nie wychodzi się z ulgą, bo tłoczno i nie wstrzymuje się z wizytą z obawy o przesiąknięcie zapachem jedzenia. Całkiem poważny i smakowity punkt na kulinarnej mapie Trójmiasta. Zdecydowanie polecam :) 

BAR TURYSTYCZNY SZEROKA 8/10 GDAŃSK

piątek, 10 maja 2013

Billy's

Nad Motławą, stosunkowo niedawno, otworzyła się kolejna odsłona amerykańskiej sieciówki Billy's. I tak jak ta w Madisonie jakoś szczególnie nie zachęcała mnie do wejścia (jak praktycznie wszystkie restauracje w centrach handlowych), tak miejscówka tuż nad Motławą była niezwykle kusząca. Zresztą motywem przewodnim obiadowego nastroju było mięso, więc i burger nadawał się idealnie. Pogoda idealna na posiadówkę w ogródku (pomijam lejący deszcz, ale przecież wymyślono parasole), więc wybraliśmy miejsce jak najbardziej suche i jak najbliżej rzeki. 
Obsłużono nas szybko i sprawnie, co bardzo mi odpowiadało. W menu również łatwo się było odnaleźć, bo zaprojektowane przejrzyście i gustownie. Do tego jeszcze niespotykana rzecz, czyli przy potrawach wypisane wszelkie alergeny. W dzisiejszym świecie alergików (do którego również i ja należę) jest to bardzo pożyteczna sprawa. Oczywiście od razu włącza się alarm w głowie, że dostajemy jakieś "E" i tym podobne, ale nie oszukujmy się, nikt nie gotuje teraz zupełnie zdrowo, więc brawo za jawność takich informacji. 
Zamówiliśmy małego burgera (bardzo podoba mi się, że jest opcja dla tych mniej głodnych, lub tych z mniejszymi żołądkami) oraz steka średnio wysmażonego, do tego duża cola i świeżo wyciskany sok pomarańczowy (total 82 złote). Napoje przyszły szybko, sok odrobinę mnie rozczarował, bo co prawda był ogromny, ale miał w sobie całą pomarańczę, łącznie z trudno przepływającymi przez rurkę kawałkami. Zdecydowanie wolę sok bez miąższu. Na resztę jedzenia trzeba było troszkę poczekać, ale sam deszcz zgotował nam rozrywkę. Właściwie deszcz i parasol, który zaczynał się od niego uginać. Kelnerzy ruszyli do boju i zgotowali prawdziwy wodospad. Klienci pouciekali do środka, a myśmy zostali, sami na placu boju. Zrobiło się więc jeszcze lepiej, bo idealna aura, jaką tworzy szum deszczu i spadające krople, była od teraz niezmącona żadnymi rozmowami. A my całkiem susi (fajowe słowo!) mogliśmy oddać się podziwianiu zmoczonych widoków. 
Wjechało jedzonko. Wyglądało apetycznie. Zacznijmy od steka podanego z dwoma rodzajami frytek, sałatką, kolbą kukurydzy i sosem. Wypieczenie nawet się udało, smak przyjemny, frytki z dziwną panierką na prawdę dobre, drugie frytki grube też. Szkoda tylko, że smakowały jak wszystkie inne frytki, co pozwoliło nam sądzić, że są mrożone, a nie robione świeżo. Pomimo to całe danie określiliśmy jako dobre. Gorzej niestety z małym burgerem (za ok. 16 złotych), który był suchy, nawet gdy nałożyłam na niego tonę czosnkowego sosu (który też raczej był kupiony), do tego bardzo mało przyprawiony. Frytki zdecydowanie za długo trzymane w oleju, więc w rezultacie były twarde i praktycznie niejadalne. Dobrze, że danie ratował coleslaw. Czuć było pewien dysonans między stekiem, za którego zapłaciliśmy sporo, a daniem o wiele tańszym. Nie powinno to mieć miejsca, bo różnić powinny się one tylko ilością, absolutnie nie jakością (mowa tu przede wszystkim o frytkach). 
I powiem Wam, że tym razem postanowiliśmy być szczerzy i od razu przekazać kelnerowi nasze uwagi, zresztą sam zapytał :) Może gdyby wszyscy tak robili, to lokale skoczyłyby jeszcze wyżej w jakości serwowanego jedzenia?
Na koniec dodam tylko, że sam pan kelner był fantastyczny. Miły i troskliwy, nawet powiedziałabym, że rozgadany, ale absolutnie nie nachalnie. Dobrze, że była opcja ściągnięcia napiwku z karty, bo inaczej byłoby słabo (swoją drogą bardzo pożyteczna funkcja). 
Na temat wystroju rozwodzić się nie będę, bo jedliśmy w ogródku, a tam przede wszystkim drewniane stoły, ale jeśli dodać do tego widok zza ogrodzenia, to najlepiej wyposażona knajpa w Gdańsku. Jak wszystkie nad Długim Pobrzeżem...









piątek, 3 maja 2013

Ogródek Pod Jabłoniami


Zabrałam Was już do Torunia, pokazałam odrobinę Reszla, to teraz czas na Augustów. Dzisiaj dzień raczej deszczowy, więc zaopatrzeni w parasolki ( :) ) uznaliśmy, że z cukru nie jesteśmy i ruszyliśmy na podój miasta. Ale cukier, jak to cukier... spada :) Nadszedł czas na uzupełnienie zapasów i na odrobinę ciepła i suchości.

Nad Nettą znajduje się bardzo przyjemna restauracja, która zachęca głodomorów już samą lokalizacją. Gdy nie pada można usiąść na pomoście (liczymy na taką okazję), lub w ogromnym ogródku i rozkoszować się czystą rzeką, katamaranami i niezliczoną ilością ptactwa wodnego (na przykład wiecznie głodnymi łabędziami). Na wszelkich nośnikach informacji gastronomicznej goście głoszą, że dobrze tu jeść dają. Znani nam tubylcy (pozdrowienia dla Moniki) potwierdzają. A i nasze drobne doświadczenia mówią, że jest tam całkiem przyjemnie. Nie ma więc co się zastanawiać, deszcz nie przestaje padać, idziemy sforsować bramy Ogródka Pod Jabłoniami.

Całkiem sporo ludności w środku, a kelnerki fruwają z dziwnymi słuchawkami na uszach. Szybko pojawia się na stole karta (prawie przez nas nie zauważona), szybko następuje zebranie informacji o naszych preferencjach kulinarnych, bez zbędnych ochów i achów, poleceń szefa kuchni. Konkret! Co chcecie, to macie. Menu estetycznie ubogie, ale za to drewniany odpowiednik na barze daje radę.

Na trunki ciepłe i zimne czekamy stosunkowo krótko. Nie będę się za bardzo rozpisywała w tym temacie, bo zamówiony został Lech, Cola, herbata z torebki, kawa z ekspresu i Reds. Smak jaki jest każdy wie i widzi. Podanie jak najbardziej poprawne.

Jednak jak powiadają mądrzy ludzie apetyt rośnie w miarę... picia i w taki oto sposób, po całkiem niedługim czasie, do lanych rarytasów dochodzi odrobinę mniej lany żurek w chlebie, do tego pieczywo z masłem czosnkowym (które znika w zastraszającym tempie :) ) i placki ziemniaczane. Zacznijmy od żurku w chlebie, który wygląda i pachnie na prawdę smacznie. Chlebek świeżutki, żurek zapewne też, bo na twarzy konsumenta pojawia się błogi uśmiech wypełnia. Na szczęście nie wywalają nas za zjedzenie zastawy, bo po kilku sekundach i po całym chlebie nie ma ani śladu. Jak to dobrze, że widelce są z metalu! Chlebek z masłem czosnkowym też radośnie na nas spoziera, masełko pachnie świeżością i czosnkiem. Za tę część pożywienia zabiera się konsument numer dwa i od razu zyskuje przewagę nad gorącą jeszcze porcją. Nic nie zatrzyma głodnej kobiety :) Placki ziemniaczane, podawane zazwyczaj saute, zostały przeze mnie zestawione ze śmietanką i cukrem. Na szczęście bez większych oporów ze strony kelnerki. Dostałam cztery ogromne sztuki, które już po połowie sprowadziły błogi uśmiech zapełnienia, widziany wcześniej w okolicach żurku. Dobrze, że na ratunek przyszedł konsument numer dwa, znany już Wam szerzej jako głodna (chociaż nie za bardzo) kobieta i podebrała mi placuszka. Inaczej polegałbym z kretesem. Oczywiście nie w walce z jakością, a ilością, bo jakość była tutaj absolutnie fenomenalna.


Gdy już byliśmy szczęśliwi i pełni (przynajmniej część z nas) uznaliśmy, że czas ponownie zmierzyć się z deszczem i głodnymi łabędziami. Zapłaciliśmy.... 61 złotych! Uwielbiam Augustów i te ceny! Z wrażenia zamieszczam dla Was zdjęcie rachunku. Pożegnaliśmy panią kelnerkę, której brak uśmiechu i zaangażowania zrzucam na karb ogromu pracy i udaliśmy się na kolejną potyczkę z deszczem ze świadomością, że wrócimy tu później, bo menu obfite i kuszące wielce...

Pizzeria Feniks

Podróże kształcą i podróże cieszą :) Zwłaszcza jak nawigacja prowadzi nas przez najmniejsze możliwe miejscowości świata. Dobrze, że wyznaczyliśmy jej punkt orientacyjny, jakim na drodze do Augustowa, jest Reszel. Piękne miasteczko, z interesująca urbanistyką, bardzo przytulnym ryneczkiem i fenomenalnie zachowanym zamkiem biskupów warmińskich. A jeśli traficie tam za dnia, to mogę dodać, że z najlepszymi rogalami, jakie jadłam. 
Zresztą w Reszlu zatrzymujemy się zawsze, dzięki czemu możemy obserwować ewolucję tego miejsca i niestety stopniowe niszczenie przyzamkowych budowli (które wczoraj opakowane były w rusztowania, co bardzo pozytywnie wróży). Tym razem padło na nocne odwiedziny, a do tego na głodno. Stąd nowa miejscówka gastronomiczna, czyli Pizzeria Feniks, z której gwar słychać było na całym rynku (w środku lokal wypełniony po brzegi zadowolonymi konsumentami)
Właściwie od razu Wam napiszę, że jestem zachwycona miejscem. Wystrój dosyć eklektyczny, łączący zalety piłkarskiego muzeum z latami 90. w polskich domach i z elementami konkretnej pizzerii. Muszę przyznać, że wszystko to nawet przyjemnie się komponowało (wiem, też jestem zaskoczona). Napisy też wprowadzały w całkiem interesujący klimat: samoobsługa, usługi laminowania i toaleta płatna 2 zł (okazało się, że nie dla klientów :) ). Za barem uśmiechnięta dziewczyna i zachowawczy pan, który okazał się tak przyjemny i uczynny, że aż chciałam go przytulić! Nawet pani z kuchni zadbała o nasz jak największy komfort pizzowy. Cudownie! 
Czas oczekiwania na pizzę salami to około 12 minut, cena z sosem czosnkowym to 16,50. Ciasto raczej grube, a pizza w smaku typowo polska (jak stwierdził on), ale dla mnie bomba. Zresztą jemu też smakowało. Pełna sera, pełna składników i zjedzona z ogromnym apetytem. Sosik czosnkowy też niczego sobie. Cóż Wam mogę powiedzieć... Reszel zawsze nas rozpieszcza :)

ps. weźcie ze sobą gotówkę, póki co brak możliwości płacenia kartą




środa, 1 maja 2013

MonBalzac

Słodkości, ach słodkości. Ileż książek o nich napisano, ileż ślinki pociekło na samą ich myśl, ile ciał musiało tyrać na siłowni, aby zrobić dla nich miejsce. Kochamy je, uwielbiamy, chcemy! Nic więc dziwnego, że szukamy miejsc, gdzie podawane są one w najlepszym stylu i najlepszym smaku. 
Moi Drodzy, tym razem zawędrowałam, razem z moimi kochanymi nimi, do MonBalzac, przyjemnej knajpki na ulicy Piwnej (Gdańszczanie wiedzą, że Piwna obfita jest w interesujące miejsca). Stoi tam ona już bardzo, bardzo długo, ale jakoś nigdy nie stanęła na mojej drodze. Aż tu kiedyś postanowiłam zjeść tam śniadanie, z jeszcze innymi, ale równie kochanymi nimi, i w taki oto sposób przekonałam się, że warto jeszcze bardziej zgłębić tajemnice menu MonBalzac. O śniadaniu powiem Wam przy kolejnej okazji, ale niech poprzednie zdanie będzie drobną wskazówką :) 
Jesteśmy w MonBalzac i po bardzo intensywnym wyborze miejsca (o tej porze ludzi było stosunkowo niewiele, a dobór miejsc ogromny, więc trudno nam było się zdecydować jaki klimat preferujemy tym razem), włączając w to kilka przeprowadzek, wreszcie zamawiamy pyszne desery. Nie czekamy na nie długo, dodatkowo bardzo miła kelnerka zdecydowanie umila nam czas. I są! Wjechały na stół! Niesamowicie wyglądający i pachnący jabłecznik, intensywny w smaku creme brulee oraz lodowy deser z owocami i bitą śmietaną. Jabłecznik wyprzedzał wszystko dzięki temu, że był ciepły i smakował na prawdę świeżo. Zupełnie tak, jakby szef kuchni zrobił go przed chwilą, specjalnie dla mnie. A porcje tak ogromne, że nawet w trójkę nie podołaliśmy całości. A szkoda! Zresztą jak teraz to Wam piszę to mam nieodpartą ochotę na jabłecznik... mmm... 
Muszę Wam powiedzieć, że Mon Balzac, poza pysznymi deserami, serwuje też całkiem przyjemny klimat, dzięki rzeźbionym stołom, fotografiom na ścianach, bardzo stylowej cegle i przeróżnym drobnym dziełom sztuki. Do tego świeże jabłka na parapetach i duże świeczniki potęgują bardzo przyjemne wrażenie. Można wybierać między bardziej i mniej nasłonecznioną salą. Dla każdego coś dobrego. 
Sami więc widzicie, że nie było wyjścia, musiało się nam podobać. A żeby dopełnić radości, po zapłaceniu około 70 złotych rachunku ( do deserów dodajcie dwie kawy) idziemy na spacer po Gdańsku. Sprawdzony przepis na udany dzień: kalorie i Gdańsk! A co! 
ps. fotek tym razem mało, ale kto by tam fotki robił, jak dostał taki deser!

Cafe Lenkiewicz (Cocktail Bar)

Jest kilka miejsc na Ziemi, gdzie czuję się wspaniale. Wystarczy minąć tablicę informacyjną takiego miasta i już ogarnia mnie błogostan. Gdy więc za oknem samochodu pojawia się kilka literek, zbitych w nazwę Toruń, to wiem, że dzień nie może się skończyć źle! 
A już zupełnie będzie cudownie, gdy na małe co nieco odwiedzicie jedną z moich ulubionych cukierni. Daleko szukać nie trzeba, bo wystarczy pojawić się na Rynku Staromiejskim, odnaleźć liczbę 34 i szybko wskoczyć na zewnętrzny taras, na którym dumnie, na wietrze, łopocze napis Cafe Lenkiewicz (Cocktail Bar). I jeśli dalej nie jesteście przekonani, czy na pewno tutaj chcecie uzupełnić codzienny zapas kalorii, to wystarczy popatrzeć na kolejki do lodowego stanowiska. Ilekroć tam się pojawiam, to mam wrażenie, że nie ma Torunianina, który ominąłby to miejsce i nie zabrał się za lodową konsumpcję. A to już wiele mówi...
My jednak tylko na lodach nie poprzestaniemy, bo jest tam takie coś, co każdy łasuch na pewno pokocha. Ale nie uprzedzajmy faktów :)Siadamy na wygodnych fotelach, i zapominamy o drodze do nich, bo na tarasie jest, delikatnie mówiąc, ciasno. Serdecznie współczuję kelnerkom, które zdają się nie robić z tego problemu, bo menu pojawia się w naszych rękach wyjątkowo szybko. Po burzliwych dyskusjach, bo menu obfite w smakołyki, decydujemy się na torciki lodowe (tajemnice ich smaków są pilnie strzeżone i dopiero kelnerka może nam je zdradzić), a także to, na co czekałam od kiedy wyjechałam z Gdańska, czyli ciasto czekoladowe. Jest w nim coś tak absolutnie niesamowitego, że koniecznie muszę je mieć. Nie jest za bardzo kremowe, co bardzo często zdarza się w cukierniach, ma idealny spód, który trudno nazwać kruchym, ale na pewno łamiącym się. Całość smakuje fenomenalnie. Wprost nie do opisania. Zdecydowanie do zjedzenia! 
Zamawiamy też dwie kawy i dużą wodę gazowaną, bo nie oszukujmy się, na pewno będziemy potrzebować odsłodzenia. Zamówienie pojawia się stosunkowo szybko, chociaż byłoby zupełnie idealnie, gdyby kawa pojawiła się kilka sekund przed deserami. Na pewno nie kilka minut po. Ale nie będę marudziła, bo ruch jest ogromny, a przede mną stoi ciacho. Torty lodowe, jeden ciasteczkowy, drugi jogurtowy, są lekkie w smaku i znikają niesamowicie szybko. Ciastem czekoladowym rozkoszujemy się dłużej. 
Zdecydowanie nie chce się nam wstawać. Nawet intensywny wiatr nie jest w stanie wywiać stamtąd naszych napakowanych brzuchów. Mimo wszystko prosimy o rachunek, płacimy około 60 złotych (co jest ceną całkiem przyzwoitą, jak na obfitość kalorii) i kierujemy nasze kroki w stronę wieży ratusza.... Trzeba odpracować przyjemności :)