niedziela, 30 września 2012

Cafe Lamus

Cafe Lamus to kilka (naście) lat wstecz. Przekraczasz próg i czujesz się, jakbyś to robił tysięczny raz. Bardzo pozytywne odczucie, zresztą miły pan za barem jeszcze je potęguje. Do tego przytulny wystrój, na który składają się kolorowe tapety w ogromne wzorki, rowery, stara waga, pełno książek, świecące gumisie (!!!), stare wygodne fotele, stoliki jak w starym mieszkaniu i cała masa innych rzeczy, które nie sposób ogarnąć za pierwszym razem. Ogromny plus za metalowe barowe foteliki. Chociaż ciężkie, to na prawdę wyglądają niesamowicie na tle książkowych rzędów (niektórzy wiedzą, że książki i on i ona uwielbiają, zresztą poczytajcie o nich na blogu www.boocoffee.blogspot.com). 
Tym razem wizyta miała charakter babski, więc konieczne było miejsce przystosowane na plotki i ploteczki. Troszeczkę zabrakło przytulnego zestawu wypoczynkowego (krzesełek i stoliczka), ale wybrałyśmy to, co było (zresztą bardzo wygodne, tylko odrobinkę niskie) i zamówiłyśmy dwie gorące czekolady (dla wzbogacenia smaku zamówiłyśmy też orzeszki solone... nie pytajcie...) w związku z czym około 17 złotych wyfrunęło z portfela. 
Czekolada pierwsza klasa. Dokładnie taka, jaka powinna być. Słodka, ale nie za słodka. Gęsta, ale nie za gęsta. Podana z ciasteczkiem, w typowo gorąco-czekoladowej szklance, finezyjnie przypruszona kakaem. 
Zresztą cały lokal sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Klientela mile witana i żegnana przez pana za barem, sprawiająca wrażenie stałych bywalców. Wniosek? Nie boją się wracać, a powiedziałabym wręcz, że chcą, bo nie wyglądali na przymuszonych. Do tego każda jedna osoba, z którą dane mi było dzielić te kilka chwil, wyglądała na absolutnie rozluźnioną, nie udająca niczego i nikogo. Kolejny wniosek? Miejsce, w którym można być sobą, bez zbędnego napuszenia. To zawsze jest cenne.
Dodałabym odrobinę więcej stolików, może wymyśliła delikatne oddzielenie jednego od drugiego. Bo chociaż nie jest to lokal, w którym można nadrabiać zaległości w codziennych, przyjaciółkowych plotkach (do tego najlepsze są oddalone od ludzi lasy kasztanowe), to na pewno zawitam tam ponownie na leniwy chill out.
Polecam.

niedziela, 23 września 2012

Naleśnikowo

Uwielbiam niedziele. Soboty też lubię, ale wtedy najczęściej trzeba zrobić mnóstwo rzeczy, na które nie było czasu w tygodniu (zakładając, że weekend nie jest zwykłym tygodniem). A niedziele to czas absolutnego chillout'u. I już od rana można doceniać zalety rodzinnego miasta. Oj tak! 
Śniadanie w niedziele też może być wyjątkowe. Dlatego tym razem wybraliśmy naleśniki. Naleśnikowo to niewielka restauracyjka na ulicy Ogarnej i właśnie na nią padło.
Już z zewnątrz zapowiada się, że środek będzie co najmniej uroczy. Pastelowe kolory z przeważającym różem, delikatne obłe kształty. Takie słodziutkie, polukrowane, a jednocześnie wyważone miejsce. Nie ma się poczucia zrobienia czegoś na siłę, co zawsze jest cenne. No a przede wszystkim okazało się, że trafiliśmy na promocyjne godziny. Codziennie od 10.00 do 12.00 możecie tam zjeść słodkiego naleśnika i wypić herbatę lub kawę za 10 złotych. Całkiem smakowicie.
Tak więc weszliśmy, zajęliśmy miejsca. Poczekaliśmy chwilkę na menu, aż zorientowaliśmy się, że musimy sami o nie poprosić. Byłoby o wiele prościej, gdyby już na wejściu była jakaś informacja o samoobsłudze, lub gdyby panie za ladą, widząc nasze niezdecydowanie, odrobinę przybliżyły zasady lokalu. Mimo wszystko, sami widzicie, jakoś sobie poradziliśmy i zamówiliśmy naleśnika ze śmietaną i polewą czekoladową, zwykłą herbatę, zapiekanego naleśnika ze szpinakiem i mozzarellą oraz świeżo wyciskany sok z jabłka i marchwi. Wszystko to za jedyne 34 złote. 
Na prawdę ładnie podane. Najpierw napoje, a po pięciu minutach śniadanie. Naleśniki bardzo dobre, pełne nadzienia, sycące nas już w połowie jedzenia. Ciekawe połączenie kwaśnego i słodkiego smaku w jej (słodkim) przypadku i delikatnie niedoprawionego, ale mimo to dobrego smaku w jego (wytrawnym) przypadku. A do herbatki dodany bardzo smaczny herbatnik z suszonymi owocami. 
Najbardziej urzekło mnie podanie sztućców, które były zapakowane w podłużną białą tekturę, z której oprócz nich wystawała różowa, złożona w prostokąt, serwetka. Aż żal było wycierać umorusane buzie.
Jeśli jeszcze pozwolicie mi pomarudzić to do wszystkiego dodałabym bardziej uśmiechnięte, lub po prostu uśmiechnięte, kelnerki.  Bo chociaż obsługa była bez zarzutu, to jednak do takiego wystroju i fartuszka w jabłuszka uśmiech pasuje idealnie. 
Tak czy inaczej ciekawe miejsce, godne polecenia, nawet mimo tego, że niemożliwe jest usunięcie rodzynek z dania. na pewno pojawimy się tam znowu. On i ona. 








poniedziałek, 17 września 2012

Cukiernia Sowa

Na poprawę humoru najlepsza jest dawka kalorii. Gdy jest na prawdę źle nie ma co ryzykować i trzeba udać się tam, gdzie kalorie są murowane. Najlepszym miejscem powinna być zatem cukiernia, która jest jednocześnie kawiarnią. Więc? Kierunek- Cukiernia Sowa na ul. Długiej.  Zasiadłyśmy w ogródku. W drzwiach stała kelnerka, jednak szybko zorientowałyśmy się, że nie jest ona po to, by dać nam menu, tylko po to, aby sprzątać po klientach, którzy swoją porcję słodyczy wszamali. Zresztą na stolikach znajduje się ogromny napis, w kilku językach, że zamówienia składamy przy kasie. Nic w sumie dziwnego, w końcu to bardziej cukiernia, niż kawiarnia (chociaż ilość stolików zdecydowanie temu przeczy), jednak byłoby o wiele prościej, gdyby do naszej dyspozycji było więcej niż jedno menu... do tego znajdujące się na stole, w formie dziwnego kalendarza. Nie byłam tam sama, ani nie byłyśmy w duecie. Było nad zdecydowanie więcej, nim więc każda zapoznała się z menu minęło sporo czasu. Gdyby kart było tyle, co nas, zdecydowanie sprawniej przeszłybyśmy od myślenia o deserze, do konsumowania go.  Do tego wszystkiego przy kasie okazało się, że menu nie jest aktualne, że wprowadzone zostało nowe. Czemu zatem nowego nie ma na stolikach... Musiałyśmy więc odrobinę improwizować i na bieżąco zmieniać ustalenia przystolikowe. 
Nie przemawia również do mnie to, że część zamówienia dostaje się od razu, bo ekspedientka kroi kawałki ciasta przy nas i od razu podaje je na talerzyku, do samodzielnego zabrania, a na część trzeba czekać. Co to za przyjemność, gdy kawałek ciasta leży przed Tobą, ślinka cieknie, ale nie zjesz, bo chciałaś je mieć do kawy? Lub, co gorsze, dwie osoby mają już swój deser, a dwie muszą jeszcze na niego czekać. Co prawda czekać nie trzeba długo, ale zawsze uważałam, że elegancko jest przynieść wszystko do stolika od razu, lub w nieodległym od siebie czasie. 
Rozumiem, że Sowa to cukiernia (genialna zresztą), jednak jeśli już decydujecie się na kawiarnię, to zróbcie to dobrze! Zwłaszcza, że cenowo nie wygląda to jak bar mleczny. Dwie kawy, sok, woda, dwa razy deser lodowy, kawałek ciasta i babeczka to około 70 złotych. Wydawać by się mogło, że w tej cenie powinno zawierać się zapytanie kelnerki "czy może jeszcze coś podać?". Zwłaszcza, że pytanie to jest jak najbardziej w interesie miejsca, w którym byłyśmy. 
Sprawa wygląda w ten sposób, że na kawę do Sowy, to zapewne szybko się nie wybiorę. Mimo wszystko spotkamy się tam na pewno. Będę stała w kolejce po pyszne, świeże ciasto. Oddajcie kawiarni co kawiarniane, a cukierni to z cukrem! 







piątek, 7 września 2012

Coffee Heaven

O wizycie w Coffee Heaven już Wam pisałam. Teraz chciałabym tylko pochwalić konkretny produkt, który bardzo poprawił mi humor. Za 12,90 zamówiłam na wynos gorącą czekoladę. Przygotowana została w kilka sekund, niestety zapomniałam poprosić o nienakładanie bitej śmietany, więc musiałam zająć się tym sama, ale i tak czekolada była absolutnie pyszna. Tę konkretną zamówiłam w kawiarni znajdującej się w Madisonie. Co jest dodatkowym atutem, bo stamtąd jest bardzo blisko do moich ulubionych miejsc. A sami dobrze wiecie, że wszystko smakuje lepiej, gdy otaczają cię piękne widoki! Polecam serdecznie. Mogę też polecić gorąco, ale tak na pewno się Wam zrobi, gdy ją wypijecie.



wtorek, 4 września 2012

Pikawa

Niedaleko Bazyliki Mariackiej, na ulicy Piwnej, znajduje się kawiarnia Pikawa. Sam widok z ogródka daje jej ogromnego plusa. Poszłyśmy tam, w poszukiwaniu czegoś słodkiego. Delikatny deszczyk nie spłoszył nas i wybrałyśmy miejsce na zewnątrz. Kolorowe stoły dodają bardzo dużo uroku. Wyglądają jak witraże i pięknie komponują się z urokiem gdańskich kamieniczek. Do tego jeszcze delikatny cień, dzięki rozkładanemu dachowi. Zamówiłyśmy dwa mleczne napoje, o smaku ciasteczkowym i kokosowym. Szybko zamówione, szybko podane. 
Z jakiegoś powodu kelnerka postanowiła zwinąć dach. Było to bardzo ryzykowne, ponieważ na dworze było raczej wilgotno. Co chwilkę padało i się rozpogadzało. Zresztą jak na zawołanie zaczął padać deszcz, a dach... pozostał zwinięty. Uznałyśmy jednak, że lekki deszcz nie zmusi nas do wejścia do środka. Dziwiło mnie tylko, że mimo tego, że kilka osób siedziało w ogródku, a kelnerka miała okazję poczuć deszcz na własnej skórze, to i tak dach pozostawał niewzruszony. W końcu rozpadało się tak, że zrezygnowałyśmy z siedzenia tam i weszłyśmy do środka. 
Wewnątrz jest bardzo przestronnie, ale było też okropnie głośno, ponieważ akurat  z kawiarni korzystało sporo dzieci, a nie wszyscy rodzice mają potrzebę uciszania swoich piszczących pociech. 
Ostatnie łyki naszego płynnego deseru były zatem szybsze. 
Zapłaciłyśmy (19 złotych) i wyszłyśmy. Pozostało mi zastanawianie się gdzie się podziali kelnerzy, którzy lubią być kelnerami, a nie są nimi z przymusu? Bo wiecie, uśmiech był, grzeczności były, ale wszystko to jakieś takie sztuczne i wymuszone, a przecież są lokale, w których tego nie ma...

ps. i znowu zaserwuję Wam widok z ogródka (tym razem odrobinkę mokrego)




poniedziałek, 3 września 2012

Balsam Cafe


Wizyta w kawiarni po spacerze do Gdańska to już praktycznie tradycja (tak, wróciliśmy do Gdańska). Ponownie wybrałyśmy ulicę Piwną, ponieważ jeszcze nie wyczerpał się arsenał tamtejszych propozycji (znowu babskie wyjście). Wybrałyśmy Balsam Cafe i usiadłyśmy na pierwszym (do wyboru są dwa) ganku (jak zwał, tak zwał). Oddalone od ruchu ulicy, pokrzykiwań naganiacza sąsiedniej restauracji, a jednocześnie na tyle blisko, aby spokojnie obserwować przechodniów (najlepsza gra miejska). Było o tyle zabawnie, że od kawiarni oddzielało nas okno i to głównie przez nie następowała wymiana zdań z kelnerem. Całkiem ciekawa odmiana. Nie wiem czy wolę jak kelner do mnie pochodzi i wszystko przynosi, czy właśnie jak przez okno pyta czy chcę menu i co bym chciała zamówić. Myślę, że było to zjawisko całkiem egzotyczne, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Czułam się o wiele swobodniej, niż w zwykłych kawiarniach. Trudno to jakoś racjonalnie wytłumaczyć, może po prostu nikt nie naruszał mojej strefy... Szkoda tylko, że na początku byłam lekko zdezorientowana, nie wiedziałam czy kelner podejdzie, nie wiedziałam w jaki sposób mam zamówić, jak złapać kontakt wzrokowy. Na szczęście potem wszystko poszło gładko.

Zamówiłyśmy więc deser lodowy, lemoniadę i na przegryzkę pieczywo czosnkowe. Usłyszałam, że deser super, lemoniada bardzo zimna i orzeźwiająca (i kwaśna! Oj!), jednak z tym pieczywem to lekko się przejechałam. Podane mało fantazyjnie, odrobinę przelane masłem czosnkowym (czy czymkolwiek innym) i mało przyprawione. Na szczęście nie wydałam na nie zbyt wiele, bo tylko 4 złote, ale i tak mogło być lepiej. Dobrze, że lemoniada nadrobiła straty smakowe. 
Tak czy inaczej, jeśli chodzi o jedzenie to Balsam Cafe otrzyma ode mnie kolejną szansę. Czemu? Ponieważ menu brzmi niezwykle smakowicie. Gdybym była bardziej głodna, to zapewne od razu uderzyłabym w konkretne dania i nie zadowoliłabym się półśrodkami. 
Na szczęście kelnerka wesoła, uśmiechnięta i szybka, kelner również uśmiechnięty i konkretny. Całość zamówienia odpowiednio wyceniona na 27 złotych. 
Wypiły, zjadły i poszły. Pozytywnie. 

ps. w bonusie dorzucam zdjęcie widoku z kawiarni

sobota, 1 września 2012

Prosta Historia

Dzisiaj chęć poznawania Warszawy zaprowadziła nas aż na Saską Kępę. Zresztą tak się szczęśliwie złożyło, że dokładnie tam chęć poznawania Warszawy zamieniła się w chęć zapełnienia brzucha. A okazuje się, że w lepsze miejsce nie da się trafić, bo na ulicy Francuskiej więcej jest knajpek, niż mieszkańców. Niewiarygodne. I tak można iść i iść, wybierać spośród szyldów i zapewnień o najlepszej kawie. Można przebierać, wybierać, podbierać i zabierać. I pewnie chodzilibyśmy w tę i z powrotem, niepewni co dla nas najlepsze, gdyby nie nasz przewodnik, który na szczęście nie jest głodomorem-amatorem i zaprowadził nas w miejsce, gdzie wiedział, że radośnie napełnią nam brzuszki. W ten właśnie sposób wylądowaliśmy w Prostej Historii.
Całkiem przyjemny lokal, do którego można dostać się po schodkach w górę, lub po prostu rozsiąść się na krzesełkach na chodniku. A skoro w środku jest zbyt gorąco, to wybór był wyjątkowo prosty. Zatem kelner i kelnerka postanowili uprościć nam pobyt i dziarsko zabrali się do przestawiania stolików tak, aby pomieściły piątkę wygłodniałych ludzi. Już tylko chwila oddzielała nas od zagłębienia nosów w eleganckie menu z absolutnie pociągającą listą zimnych napojów, robionych według lokalnej receptury. Zamówiliśmy pięć burgerów, troszkę piwa i fenomenalną lemoniadę. Czekanie na zamówienie upływało nam przy drewnianym stoliku, na którym, w napełnionym wodą słoiku, stały różowe goździki. Bardzo estetyczne, bardzo pozytywne i bardzo świeże. Już widzę codzienną dostawę świeżych kwiatów. Doceniam to w restauracjach.
Na zamówienie trzeba było czekać około 20 minut, ale wszystko, co jest tam podawane, robione jest na miejscu. Burgery i cała ich zawartość to dobrej jakości produkty, które wymagają odrobiny czasu. Bułki muszą się dopiec, mięso musi się usmażyć, warzywa i owoce dojrzeć. Ale wiecie... warto czekać. 
Efekt końcowy jest jak najbardziej zadowalający. Pyszne burgery, domowej roboty, z bogatym smakiem, pełne dodatków, mięsa, warzyw. Pełne aromatu, staranności i dbałości o klienta. Do tego domowe fryteczki, odrobina odpowiedniego do burgerów sosu i zaczynasz gryźć. Nie jest łatwo, burgery są ogromne, ludzi wkoło pełno. Ale ty wiesz, że jeść musisz, bo niejedzenie byłoby grzechem. Byłoby grzechem przeciwko dobrej kuchni. Więc jesz. Wszystko ścieka na talerz, ale gęba śmieje się po każdym gryzie. 
Przyjemne otoczenie, mnóstwo przechodniów, czujni kelnerzy, którzy sprawiają wrażenie odrobinkę przestraszonych, ale mimo to dzielnie noszących talerze. Rachunek, opiewający na 217 złotych. Pięć osób najadło się i napiło. Odrobinę długo musieli czekać na rachunek, a potem na terminal, ale w końcu doczekali się. Tyłki podniosły się z lekkim trudem, ale decydowanie było warto. Do teraz myślę o moim burgerze... 
Wiecie jak to mówią... najlepsza jest prosta historia...

Fabryka Frytek

Jesteśmy znowu w Warszawie! I nadarzyła się okazja, aby przedstawić Wam lokal, w którym zjedliśmy kolację. Kolacja! Rzadko nam to się zdarza. Oczywiście ta dzisiejsza nie była wykwintna, ale sprawiła mi wiele radości. A pisząc wiele, myślę ogromnie dużo! Otóż natrafiliśmy na lokal (fast food?), gdzie serwowane są praktycznie tylko frytki! Raj na ziemi dla mnie. Menu składa się z różnych rodzajów frytek. I tak sa: belgijskie, zwykłe proste, łódeczki, kręcone, wesołe buźka, ćwiartki ziemniaków. Do tego milion sosów do wyboru, eleganckie wykałaczki i trzy rozmiary (chyba trzy...), czyli małe, średnie i XXL. I średnie to na prawdę średnie (400 gram), a XXL to na prawdę XXL (600 gram, ponad pół kilo ziemniaka!). Cenowo kolejno: 6, 9 i 12 (13?) złotych. I chociaż sam lokal nie sprzyja długim posiedzeniom, raczej coś na zasadzie: wybierz, zapłać, poczekaj 10 minut, weź, osól i wyjdź, to jednak warto, bo... jest to loka pełen frytek!
Obsługa standardowa: "dobry wieczór", "co podać", "proszę", "do widzenia". Także wszystko na miejscu, sami widzicie.
 Lokal pełen frytek...wciąż nie mogę uwierzyć!