sobota, 24 listopada 2012

Flemming Cafe

Zdążyłam tam być jeszcze raz, zanim opublikowałam tego posta. Jestem więc tym bardziej pewna, że moja recenzja jest słuszna i absolutnie oddająca rzeczywistość. Zupełnie niepozorny lokalik, niedaleko Parku Oliwskiego. Właściwie nawet nie lokalik (w sumie jest tam sześć krzeseł i trzy stoliki), tylko palarnia kawy, z możliwością skosztowania wyrobów. Kawa przyrządzana jest tam według lokalnej receptury, ale także palone są i światowe hity. Mowa o palarni kawy Flemming Cafe, którą poznacie na pewno, bo zapach kawy wkoło jest powalający. Dojdziecie tam śledząc worki z kawą. Już na samym wejściu zauważycie wielką maszynę, która, jak sądzę, służy do wypalania kawy właśnie. Proceder też można zatem obserwować, rozkoszując się (!!!) kawą. 
Obsługa jest przesympatyczna, a przede wszystkim znająca się na rzeczy. Bez słowa znosili nasze wydziwianie dotyczące zamówienia, jednocześnie przedstawiając wszystkie zalety kawy, właściwości, opowiadając o jej smaku, składnikach, pochodzeniu. To właściwie nie była kawa, tylko kawowa bajka, której finał można było odnaleźć w smaku. Brzmi nieco zbyt poetycko? Nic dziwnego, serwowaniem kawowej poezji zajmują się panowie w Oliwie. 
Za cztery latte zapłaciłam 36 złotych, a smak był oszałamiający. Do tego, na każdym stoliku, znajdowało się menu z kawami, które można tam zakupić. Świeżo palone, świeżo mielone, zapakowane w customowe opakowania, z lokalnymi mieszankami (kawa oliwska, starogdańska) oraz pochodzącymi z innych części świata (nikaragua melange, dominikana ebano verde, kuba, itd.) i najwykwintniejsza kawa Jamajka Blue Mountain (którą można zamówić i dostać świeżo wypaloną).  Oprócz tego dostępna są tam kawowe specyfiki do peelingu, kawowe akcesoria, kawowe worki, słowem- kawowy świat. 
Absolutna rewelacja, którą gorąco polecam! 








niedziela, 18 listopada 2012

Dwadzieścia Cztery Dania

Postanowiliśmy dać jeszcze jedną szansę lokalowi o matematycznej nazwie Dwadzieścia Cztery Dania. Jeszcze jeden obiad, inne dania, żeby sprawdzić, czy tym razem nam się spodoba, a poprzednia wizyta była tylko drobnym nieporozumieniem. 
Spotkaliśmy te same panie, które ostatnio dostarczyły nam odrobinę kalorii na talerzu. Wnętrze lokalu pozostało takie samo (zaskoczeni?), jedyne co się zmieniło, to zdecydowanie mniej światła. Przyjemna aura na siedzenie przy kawie lub herbacie, niewygodne rozwiązanie na siedzenie przy obiedzie (zdjęcia, które tym razem zrobiłam, musiałam znacznie rozjaśnić, żebyście mogli zobaczyć jak wyglądało nasze jedzonko). Zamówiliśmy (sprawnie i szybko, póki co) i rozpoczęło się oczekiwanie. Czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... po chwili podeszła pani, aby jeszcze raz zapytać o zamówienie, bo zagubiło się gdzieś tam w czeluściach elektroniki. I potem znowu czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... cztery osoby zdążyły wejść, zamówić i dostać jedzenie przed nami. A my? Czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy... po 40 minutach posiłek wjechał na stół. Szkoda, że razem z nim nie pojawiło się żadne "przepraszam". No ale w zasadzie 3D (którą wszystkim nam przyszło wdrożyć w życie) jest tylko "dzień dobry", "dziękuję" i "do widzenia", "przepraszam" jest widocznie wersją z upgradem, dodatkowo płatną. 
Same posiłki byłyby całkiem dobre, gdyby nie:
- mięso, użyte do zrobienia jednego z dań, było niskiej jakości- praktycznie sam tłuszcz. Gdy zamawiane są żeberka, jakość mięsa jest kluczowa
- drugie danie składało się z łososia, pieczonych ziemniaków i grillowanych warzyw. Szkoda, że z pomidorów zapomniano usunąć niejadalne elementy, które o mały włos byłyby zmuszone, aby stać się jadalnymi (przynajmniej na pozór). Dobrze, że sprawdziłam! 
Na koniec padło pytanie: "Czy wracamy tam trzeci raz?". Padła też odpowiedź: "Nie!".
Jeszcze tylko jedna mała refleksja na koniec: to jedzenie byłoby nawet do przyjęcia, bo nie powiem, że było niedobre. Jedyne, co trzeba by zrobić, to obniżyć ceny, przynajmniej o połowę. Wtedy dostałabym odpowiednie dane, do odpowiedniej ceny. 



środa, 14 listopada 2012

Kebab Express

Kebab. Szybka alternatywa dla obiadu. Może niekoniecznie najbardziej zdrowa (chociaż poza sosem, mięsem wątpliwej jakości i ciastem pełnym mąki, jest tam pełno warzyw...) i wykwintna, ale za to idealna na zaspokojenie głodu w biegu, lub po imprezie. Rzadko mi się zdarza odwiedzać kebabownie, ale czasami po prostu nie ma wyjścia. Podobnie było tym razem, gdy zaraz po pracy dostałam propozycję, aby wybrać się na zakupy. Zawędrowałam więc razem z drugą oną do Fashion House'u. Zawsze uważałam, że jedzenie tam jest raczej średnie. Wszystkie te knajpki są bardzo sztuczne, produkty wyglądają tak świeżo, jak tylko plastik może wyglądać. Wszystkie dania są rozmnażane, podsmażane, podpiekane. Wykonywane są wszelkiego rodzaju czynności, poza jedną, czyli gotowaniem. Uznałam więc, że kebab jest najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Jakże się pomyliłam. Nie ma tam bezpieczniejszych rozwiązań, są tylko takie, które określa się nazwą "na własne ryzyko" (i pod warunkiem wytrzymałej toalety).
Zacznijmy od tego, że nazwa Kebab Express jest nazwą nadaną zdecydowanie na wyrost. Osobiście zaproponowałabym Kebab Zupełnie Nie Express. Chociaż przede mną stała jedna osoba, to i tak na złożenie zamówienia czekałam około 10 minut. Kolejne 10 minut czekałam na zrealizowanie tegoż zamówienia. 20 minut na zawinięte mięso i warzywa w placek... Zapłaciłam 11 złotych za średnio ciepły produkt, który nie był dobrze zwinięty. Pierwszy raz do kebaba w naleśniku dostałam widelec... myślałam, że są one zarezerwowane dla bułek, których zwinąć się nie da. Cóż za niespodzianka!
Ale myślę, że autor tego projektu, nazwanego kebabem, wiedział co robi, ponieważ napchane tam było tyle sałatek, że nie dało się go spokojnie zjeść. Sosu nie czuć było wcale (nie było go również widać, chociaż uwierzcie mi, że przyglądałam się dobrze, bo część mojego posiłku wylądowała na moich ciuchach. Nie winię go, gdzieś się podziać musiał), mięso w niewielkiej ilości, do tego niedogotowane i niedopieczone. Ałć! 
Zdecydowanie nie polecam. Następnym razem, gdy będziecie chcieli kupić całą masę wszystkiego za mniejsze pieniądze, to po prostu weźcie kanapkę. 



wtorek, 13 listopada 2012

Tawerna Nadmorska

Gdyby spacerować mi zakazano zwariowałabym! A jak najlepiej spaceruje się jesienią? Odpowiedź jest prosta, bo doskonale wiecie, że z herbatą. Nad morzem, w Brzeźnie, szukały dwie one knajpki, która wyglądała na tyle wiarygodnie, żeby kupić od nich herbatę na wynos. Stanęło na Tawernie Nadmorskiej. Znalazł się tam również terminal płatniczy, więc wszystko układało się po naszej myśli. Wnętrze przejrzyste, pełne okien, klientów mało, personelu dużo. Taki drobny dysonans. Ale można spojrzeć na to z innej strony- jedzenie na pewno serwowane jest szybko. Szkoda też, że nie było żadnej ciekawej herbatki, tylko po prostu woda i saszetka. No ale nie mogę narzekać, bo tawerna to tawerna. Na herbacie na pewno biznesu nie zbudowali.
W każdym razie wybrałam miętę, odpowiednio gorącą wodę, dostałam dwie saszetki cukru i grzeczny "small talk" z panią za kontuarem. Zapłaciłam 4,90, ponarzekałam na zimno i brak słońca, oparzyłam palce o niezbyt dobrze przystosowane do wrzątku (nawet mimo podwójnej osłony, o święta marnotrawności!) kubki, wygięłam od tegoż wrzątku mieszalnik i wyszłam wdychać jod. Bezcenne. 




poniedziałek, 12 listopada 2012

Grycan

Gdziekolwiek idę z zamiarem nabycia herbaty na wynos muszę pytać się, czy istnieje taka możliwość. Okazuje się, że herbata na wynos jest czymś rzadko spotykanym, w przeciwieństwie do kawy. Na szczęście po drobnym zdziwieniu, malującym się na twarzy baristów, okazuje się, że dostanę mój ulubiony napój i będę mogła spokojnie spacerować bez obawy, że zmarznę. 
Taki zamiar miałam, podczas mojej krótkiej wizyty we Wrzeszczu, dlatego wcześniej uznałam, że trzeba się wyposażyć w Grycanie. Na szczęście nie chciałam siedzieć tam na miejscu, ponieważ unosił się tam niezbyt przyjemny zapach. Po chwili już się człowiek do niego przyzwyczajał, jednak wrażenie nie jest zbyt dobre. Mimo to dużo nadrobiła miła pani za kontuarem. Dogadałyśmy się co do opakowania herbaty w tekturę, zamiast szklanki, pomogła wybrać mi odpowiedni rodzaj herbaty na jesień, do tego dała możliwość korzystania z dobrodziejstw Grycana bez ograniczeń (miód i cukier dla wszystkich!) i z uśmiechem na twarzy skasowała 9,90. 
Dodam tylko, że bardzo lubię, gdy knajpa postara się o customowe kubeczki na wynos. Logo, ładny design, odpowiednia grubość stanowią całkiem pokaźny ułamek marketingu i cieszą oko. Herbata wtedy smakuje jeszcze lepiej, bo nie odkryję nic nowego, gdy napiszę, że sposób podania ma ogromny wpływ na wszystko. 
Smak herbaty całkiem zadowalający na tyle, na ile lubię herbatę z miodem (szkoda, że nie ma już herbaty z konfiturą, jak rok temu) i umilający mój wieczorny spacer z mężem. Delikatnie gorzka na początku i bardzo słodka na końcu (nieubłagana grawitacja). Całkiem dobry wybór na Wrzeszcz. 




niedziela, 4 listopada 2012

Cico. Come in & Chill Out

Myślicie sobie, że na dworze jest całkiem zimno i wcale nie tak słonecznie i, że lada moment złapiecie jakieś przeziębienie? Nie martwcie się, bo specjalnie dla Was dalej testuję herbatki. Skoro więc jest niezbyt ciepło i trzeba się rozgrzać, to zaproszę Was ponownie do Cico. Come in & Chill Out, ponieważ tam będziecie mogli się napić wybornej herbaty. 
Herbata jest o tyle niesamowita, że pierwszy raz w życiu przyszło mi pić herbatę ze świeżym jabłkiem w środku. Do tego jabłko jest kruche i generalnie przepyszne (mowa o Apple Tea, za jedyne 10 złotych). Maksymalnie rozgrzewa, a do tego każdorazowo zaskakuje mnie to jabłuszko w środku. 
Herbatkę można też zabrać na wynos. Pytałam. A właściwie dzwoniłam. I powiem Wam jeszcze, na zakończenie, że doszłam do wniosku, że jestem chyba jedyną osobą, która dzwoni do lokali właśnie w takich sprawach. 
Pozdrawiam i, jak to zwykle bywa z dobrymi lokalami, widzimy się w Cico. 


sobota, 3 listopada 2012

BioWay


Oj Bioway'u (napisała ona, kierując swoje słowa do Bioway'a mieszczącego się w Gdańsku, niedaleko dworca), nie jest dobrze. Miałeś swoje dobre dni, ale widzę, że woda sodowa uderzyła Ci do głowy. I może nawet dałbyś się jakoś wybronić, bo dalej serwujesz całkiem dobre jedzenie, ale obsługa absolutnie ciągnie Cię w dół. Więc byłam u Ciebie kilka dni temu i chciałam zjeść moją ulubioną zapiekankę ziemniaczaną. Ruch był całkiem spory i dwie panie uwijały się za ladą. Gdy już nadeszła moja kolej poprosiłam o zapiekankę i dowiedziałam się, że trzeba na nią czekać około 20 minut (zdarza się najlepszym). Ale gdy byłam już w trakcie układania ust do pytania "co innego jest gotowe" pani ni z tego ni z owego, postanowiła zignorować mnie i zwyczajnie sobie poszła. Żeby tego było mało druga pani również uznała, że może nie chcę już nic jeść i zaczęła obsługiwać kogoś innego. Ale Bioway'u zniosłam to, bo wiem, że czasami zdarzają się nieporozumienia. Jakże jednak smutno mi się zrobiło, gdy składałam zamówienie po raz drugi. Otóż ona szybko wybrała zamiennik dla zapiekanki. Z bólem serca i w absolutnym zaufaniu, że obsługa jest kompetentna. I gdy już odbierała swój pełny talerz (jedzenie nałożone zostało jakbym była w darmowej stołówce. Zresztą pytanie pani "które?!" wykrzyczane i niesprecyzowane o co chodzi z moim jedynie przypuszczeniem, że o surówki, nie poprawiało atmosfery), on postanowił zapytać co jest gotowe od razu. Gdy jej i jego uszy usłyszały "zapiekanka ziemniaczana", opadły z sił (na tyle, na ile uszy umieją). Ona nie lubi robić niepotrzebnych zgrzytów, poza tym uznała, że ma bloga i się poskarży. Sam widzisz Bioway'u, że mam prawo być na Ciebie wkurzona. Następnym razem, gdy będziesz robił rekrutację, poproś, żeby kandydaci zaprezentowali Ci uśmiech i podstawowe zasady dobrego wychowania. Nie proszę o wiele, tylko o "proszę" i "dziękuję". Podobno działa...
Z poważaniem,
Marta
ps. Jedyna dobra rzecz, jaką z tej wizyty mam, to to, że zaczęłam pić napój aloesowy...






piątek, 2 listopada 2012

Pizzeria Margherita

Zdarza się, że napada człowieka głód, gdy jest w Oliwie. Głód jest nieznośny i potwornie daje się we znaki (jemu, ona jadła w domu). Trzeba wymyślić coś szybko i skutecznie. Nie ma czasu na półśrodki, więc udajemy się do pizzerii. Pizzeria Margherita mieści się w całkiem sporym domu i wygląda raczej jak jakiś zajazd, który można znaleźć, gdy udajemy się w daleka trasę, niż lokalną jadłodalnię. Mimo to postanawiamy się tam udać, bo zapach pizzy unosi się już z daleka. 
Wystrój jest bardzo drewniany, powiedziałabym nawet, ze odrobinę eklektyczny. Widocznie właściciel nie mógł zdecydować się na konkretny styl i pomieszał góralskie klimaty, z włoskimi i odrobinkę PRL-owskimi. Rezultat całkiem interesujący, przytulny, z ogromnym piecem i wykończony wrzosami. Sądząc po gościach jest to miejsce, w którym lokalni mieszkańcy wpadają na obiady. Rodzinnie i przyjemnie bez przesadnego i wymuszonego designu. 
Obszerne menu, samoobsługa i herbata z mlekiem (dawno nie widziałam takie połączenia w karcie dań). Zamówiliśmy pizzę Diavola, colę i zieloną herbatę (36 złotych). Herbata z saszetki (także standardowo), cola podana w rewelacyjnej szklance, niestety w smaku niezbyt dobra, ale tym charakteryzują się napoje z dystrybutora, a sama pizza zamówiona i zrobiona w zastraszającym tempie. Nie jestem pewna czy on zdążył usiąść po złożeniu zamówienia, a już wołali po odbiór. Obsługi nie oceniam, bo nie miałam z nią styczności praktycznie wcale.
Smak? Bardzo dobre ciasto. Tradycyjny smak pomidorowego sosu. Przyjemne uczucie rozkruszającej się pizzy w ustach. Całkiem miłe doświadczenie. Jak skwitował to on: "ok", czyli polecamy.