niedziela, 28 kwietnia 2013

Bar Morski

Zjedzenie czegoś w kurorcie poza sezonem jest nie lada wyzwaniem. Jastrzębia Góra, chociaż piękna o każdej porze roku, to wiosną mało łaskawa jest dla zgłodniałych i spragnionych. Właściwie są dwa, albo trzy miejsca, gdzie dają coś na ząb, ale człowiek mimo woli ma obawy, czy na pewno pożywi się tam świeżo i dobrze. Mniejszy ruch, wątpliwej jakości budki, mniej roboty w kuchni, mniej wydawanego jedzenia, więcej mrożenia, i tak dalej. A jeść przecież trzeba! Dlatego z duszą na ramieniu udaliśmy się (a było nas sporo) w poszukiwaniu lokalu gastronomicznego. Najlepiej w regularnej zabudowie, z kuchnią zamiast lady i mikrofali. Ktoś z nas już kiedyś coś tu gdzieś jadł, ktoś coś tam pamięta, jak był 20 lat temu, ktoś coś słyszał od siostry kuzyna szwagierki, a jeszcze inny ktoś zapytał się o radę w lokalnym sklepiku. Mniej więcej właśnie tak trafiliśmy do Baru Morskiego.
Na ul. Królewskiej 7 znajduje się miejsce, które nawet bez przymiotnika "morski" tak by się identyfikowało. Wielkie menu w formie akwarium, morski szklany dach z obfitością malowanych ryb, muszelkowe kompozycje na stołach, sieci rybackie rozwieszone w oknach i klimatyczne piknikowe ławy. Chociaż nie jestem entuzjastką takiej estetyki, to kurort rządzi się pewnymi prawami i absolutnie je akceptuję, a nawet sama ich szukam i oczekuję najlepszego ich wydania, gdy jestem w takim miejscu. Tutaj Bar Morski spełnił swoje zadanie i pozwolił mi cieszyć się jak małolata z tych wszystkich kolorowych rybek. 
Obsługi kelnerskiej jako takiej nie było. Menu również nikt nam nie dał, nie licząc pani w pobliskim sklepie, więc powiedzmy, że byliśmy pod tym względem zaspokojeni. Zamówienia przy barze. Bar okazały, z lodówką na surówki (wyglądające świeżo, ale na pewno nie lokalnie), z kilkoma osobami za nim, delikatnie ospałymi, ale z uśmiechem na twarzy. Zamówienie przekazane, płatność na koniec, bo przecież trzeba sprawdzić ile będzie ważyła rybka (ale to standard, gdy właśnie ją zamawiamy). 
I teraz zaczynają się schody. Jeśli jesteś na spacerku, podczas leniwej niedzieli, bardzo mało rzeczy jest w stanie wytrącić cię z błogiego nastroju. Nie zwracasz uwagi na brudne podłogi w lokalu, nie irytujesz się jak zbyt długo czekasz i jak telewizor gra jakieś badziewie. Zaczynasz się za to denerwować, gdy jedzenie wjeżdża na stół w bardzo dużych odstępach i właściwie zmuszeni jesteśmy jeść po kolei. Denerwuje cię, gdy sałatka z gyrosem to głównie sałatka z tłuszczem (co nawet widać na zdjęciu!) i bardzo mdłą sałatą. Denerwuje cię, gdy i grillowany kurczak jest zupełnie średni, surówki świeże, ale kupne, do tego naładowane z zupełnym zignorowaniem naszych próśb o ich dobór. Na koniec zupełnie jesteś zdenerwowany, gdy kuchnia zapomina o twojej zupie i nie wykazuje żadnych objawów skruchy. Dobrze, że chociaż turbot się całkiem przyjemnie obronił, i dodatkowo zasmakowały wszystkim frytki (też kupne, ale nic innego się nikt nie spodziewał... a szkoda). Pewnie czekacie jeszcze na płatności? Podsumujmy: sałatka z gyrosem, grillowany kurczak z frytkami i sałatkami, turbot w podobnym zestawie, zupa rybna, sok grapefruitowy i cola, to razem około 160 złotych. Oceńcie sami stosunek jakości do ceny. 
Zdaję sobie sprawę, że nie ma sezonu i trudno o świeżość (znowu przykra tendencja), ale można nadrobić troską i zmniejszeniem ilości tłuszczu (to zawsze skutkuje). Potwierdza się również opinia, że w niedalekiej bliskości morza najlepiej zamawiać rybki, które można w nim spotkać. Tu jest nadzieja na coś całkiem przyjemnego i pożywnego. Oczywiście drogi Barze Morski, miejmy nadzieję, że była to jednorazowa wpadka i mieliście spadek formy, a w lato przygotujecie mi taką ucztę, że palce lizać. 
Oby...


wtorek, 16 kwietnia 2013

Pizzeria Sicilia


Nie ma to jak pizzowy wieczorny głód. Chociaż muszę Wam przyznać, że głodu doświadczył tylko on, bo ona nie miała ani odrobiny ochoty na cokolwiek, a na pewno nie na jedzenie. Niestety... obrączka zobowiązuje, więc we dwójkę udali się do Gdańska, bo gdzieś tam obiło się jemu o uszy, że jest nowa, całkiem dobra pizzeria. Okazało się, że znalezienie jej było bardzo łatwe. Wystarczy odnaleźć na mapie kościół św. Mikołaja, kilka popularnych gdańskich lokacji i gdzieś tam między nimi niewinnie, w szeregu, świeci się światełko pizzerii Sicilia
Jako, że dotarliśmy do Gdańska stosunkowo późno, jedyna opcja, która wchodziła w grę, to pizza na wynos (nie lubię wchodzić do lokalu kilka minut przed zamknięciem i zmuszać wszystkich, aby przeczekali moje spokojne szamanie, które najczęściej w takiej sytuacji, spokojne nie jest wcale). Przekroczyliśmy zatem próg pizzerii i oto stała się rzecz niesłychana. Z absolutnego nie-chcenia-niczego okazało się, że ona koniecznie ma ochotę ma pizzę. Nałożyło się na to wiele elementów. Po pierwsze prawdziwa włoska pizza od prawdziwych włochów (!!!), poza tym absolutnie fenomenalny zapach wybornego ciasta i świeżych składników (o 22!!!), i na koniec wystrój jak we włoskiej prowincji. Ona uznała, że kupuje ten klimat, a więc i kupuje pizze. Zresztą czekać nie trzeba było długo, bo już po około 5 minutach pizza zalotnie dymiła się w naszych dłoniach. Szybko do domu i jeść!

Zapłaciliśmy całkiem niewiele, bo i pizze niedrogie. Około 35 złotych za dwa egzemplarze obficie skropione dodatkami wszelkiej maści. Co prawda nie znajdziecie tam typowej pizzy salami, pepperoni i całej tej reszty tradycyjnie spotykanych w Polsce pizz. Znajdziecie tam za to pizze, które są dumne z faktu, że pizzami są. Takich ze świecą szukać (najlepiej w piecu).

Smak? No domyślcie się sami. Nie mogę przecież zdradzać wszystkiego. Niech tylko za podpowiedź posłuży Wam kolejny raz podkreślone świeże składniki, cudowne ciasto i włoski klimat. Jak jest? Jest dobrze! 




niedziela, 14 kwietnia 2013

Restauracja Sanatorium

Sopot pięknym miastem jest. A zwłaszcza w przepiękną, wiosenną sobotę. Cieplutki i skąpany w słońcu, tłoczny, jednak nie przepełniony turystami. Uwielbiam, bo czuję się tam jak na wakacjach. Rozluźniający spacer po plaży, alejkami wkoło dwóch potężnych hoteli i niedaleko Zatoki Sztuki. I tak stopniowo, mijając molo, podążamy w górę, ku Monte Casino, by tuż za Galerią Sztuki skręcić w lewo i po kilkunastu metrach, praktycznie vis a vis maleńkiego parku z białymi ławkami, wejść do przyjaznego i całkiem nowoczesnego wnętrza, na śniadanie. W taki oto sposób znaleźliśmy się (ona i on) w Restauracji Sanatorium. Od wejścia od razu, intuicyjnie uderzyliśmy w prawo i idąc wąskim, ale przejrzystym pomieszczeniem dotarliśmy do sporego stolika tuż koło okna. Miejsce naprawdę przyjemne, ustrojone długimi sznurkami, dającymi odczuć, że tuż obok jest morze. Całość wystroju idealnie nadająca się do porannego relaksu. Zresztą ja po prostu uwielbiam jasne wnętrza. Dodatkowo nie pojawiła się jakakolwiek obawa o jakość jedzenia (która często towarzyszy przy okazji eksplorowania nowych miejsc), ponieważ ilość klientów mówiła sama za siebie: "jest u nas dobrze, jest dużo klientów, na pewno jest świeżo". 
Menu leżało już na stole, a uśmiechnięta pani po chwili przyjęła nasze zamówienie. Śniadanie angielskie (jaja sadzone, bekon, kiełbaski, pomidor z grilla i tost, którego niestety nie było), śniadanie włoskie (szparagi, żółty ser, plaster szynki, tost i jajka sadzone). Wszystko to podane z koszykiem wybornego (całkowicie bezsprzecznie) pieczywa. Do picia herbatka (dodawana gratis do śniadania) i sok pomarańczowy. 
Czas oczekiwania około 15/20 minut, bardzo przyjemnie spędzonych. Pozycja rozwalonego kota na kanapie. Idealna na leniwą sobotę. 
Powiem Wam, że bardzo spodobał mi się sposób parzenia herbaty i cały ten arsenał akcesoriów. Mieliśmy spory ubaw, a on zawyrokował, że musimy mieć podobny ubaw w domu... 
Zajechało jedzonko. Trudno mi się teraz pisze, bo znowu jestem głodna i bardzo chętnie zatopiłabym w tym zęby jeszcze raz (niestety jest 21, a śniadanie serwują do 13-ej...). Przede wszystkim podkreślę, że pieczywo w koszyki pierwsza klasa. Śniadanie włoskie o zaskakującym smaku, zapewne wywołanym szparagami. Tost czosnkowy bardzo smaczny, chociaż jak dla mnie za dużo szynki. Jajko usmażone perfekcyjnie z wylewającym się żółtkiem. MNIAM! Ale i tak nie podołałam całości. Natomiast on, poza dojedzeniem mojej porcji, zachwycał się śniadaniem angielskim. I chociaż nie było ono takie, jakie jedliśmy w Liverpoolu (głównie bekon był za gruby, brakowało fasoli, ziemniaczanych placków i tego nieszczęsnego tosta), to mimo wszystko bardzo mu smakowało. Zresztą tak po wyglądzie wiem, że sama chętnie bym je wszamała. Żebyście mieli obraz całości dodam, że herbatka z cytryną pyszna i soczek wyborny. Aż zdziwienie bierze, że wszystko mi się tak podobało. 
Nie mogło być inaczej. Miła obsługa, interesujący wystrój, Sopot i pełne brzuchy. Zapłaciliśmy więc około 46 złotych i uderzyliśmy w stronę molo. Czy ja już Wam mówiłam, że Sopot pięknym miastem jest?