czwartek, 27 listopada 2014

Bioway

Galeria Bałtycka, pora obiadowa, młody w wózku, głód. Cztery tematy ciężkie do zestawienia w jednej zgodnej konfiguracji. Gdybym była sama, to pewnie byłby to szybki fastfoodowy strzał (nie oszukujmy się), ale że młody, że zdrowo, że dobry przykład, że nawyki żywieniowe, to już sprawa prosta nie jest. 
Najbardziej odpowiednim wyborem wydaje się być więc Bioway. Zwłaszcza, że młody już tam jadł, mniej więcej sami znamy ich wzloty i upadki, więc nie ma strachu. Dlatego, to właśnie tam kierujemy nasze kroki i kółka. 
Zanim przejdziemy do samego zamawiania muszę Wam powiedzieć, że generalnie nie jestem fanką jedzenia w Galerii Bałtyckiej. Jakiś taki chaos panuje w strefie restauracyjnej. Harmider, rwetes, tłok, hałas, ogólny brak miejsca, intymności, spokoju i atmosfery sprzyjającej przyjemnemu trawieniu. Nie wspomnę o braku fotelików dla młodych (ale tutaj czepiać się nie będę, znacie moje stanowisko, że nie wszystko i nie wszędzie musi być przystosowane dla dzieci). I ten szum tysięcy jedzących i rozmawiających ust. Trudno jest złożyć zamówienie. Do tego ktoś kogoś wciąż wymija, popycha, szturcha, przeprasza i przestawia. Nic więc dziwnego, że człowiek skupić się nie może. 
Ale, że młody głodny, a zimny słoik nie jest żadną alternatywną (zresztą od dawna słoików nie jemy, nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach), to trzeba się przemęczyć.
I tutaj wreszcie pojawia się Bioway, obsługująca pani, zamówione kotlety warzywno-jajeczne (jajeczno-warzywne, jeśli ktoś woli) za 15,90 (12,90 brzmiałoby lepiej), do tego awaryjna bułka za 1,90 (1,90! ale niestety, na wszelki wypadek, jakby młody jednak kotletów nie chciał, a wierzę Bioway'owi, że buła zdrowa i pożywna), rachu ciachu, jedzenie na talerzu. 
Popychając jedną ręką wózek, drugą starając się najpierw zapakować bułkę (tak, tak, dostałam woreczek i tak zwane "radź sobie sam, buła jest tu, woreczek tam"), potem wziąć plastikowe sztućce (wybaczam im, bo rozumiem, że normalne mogą nie wrócić, chociaż z drugiej strony mogłyby i nie wracać talerze, a jednak plastikowe nie są...), potem zabrać talerz i udać się na wyprawę ku wolnemu (cudem!) stolikowi. 
Mam wrażenie, że Frodo i Sam szli krócej do Góry Przeznaczenia...
Mimo wszystko docieram na miejsce, instaluję młodego na kolanach babci i zabieram się za ocenę przyniesionego posiłku. Sos grzybowy! Czemu nikt nie napisał, czemu nikt nie powiedział, wreszcie, czemu nikt nie zapytał, czy chcę? W końcu to dosyć kłopotliwy składnik, silny alergen i jeśli nie chwalisz się nim w menu, to chociaż pochwal się na gorąco, face to face, do klienta. Aaaaaa! Ja rozumiem, że wspomniani wcześniej Frodo i Sam nie wiedzieli o wszystkich niespodziankach, ale litości! 
Po dokonaniu kilku talerzowych aranżacji wreszcie mogłam nakarmić moje dziecię, które dosyć łapczywym wzrokiem obserwowało poczynania matki z kaszą gryczaną. Przyznam, że gdyby młody pisał tę recenzję ograniczyłaby się ona do "usiadłem, zjadłem, mniam i gugu, hej!". W tej kwestii więc nie pomyliłam się i bułki za bardzo używać nie musiałam. Najadł się, mruczał zadowolony i wybrudził się fest. Wybrudził zresztą też stolik i podłogę, ale wyrzutów sumienia nie miałam z kilku powodów. Po pierwsze nie było żadnej możliwości, żeby to wszystko wyczyścić (tyle, ile udało mi się okiełznać za pomocą chusteczek, to okiełznałam), po drugie po szybkim skanie sąsiadujących stolików doszłam do wniosku, że chyba same dzieci tutaj jadają... chociaż zdecydowanie bardziej dorosłych widziałam wokoło... takich, co umieją posługiwać się widelcem i nożem (umieją? serio?), grzecznych, uprzejmych i kulturalnych... po trzecie nawet gdybym chciała zrobić cokolwiek więcej, to nie było miejsca, żeby odsunąć krzeszło, schylić się, ogarnąć, bo co rusz komuś stawało się na drodze, kogoś innego się trącało i na kogoś innego trzeba było czekać, żeby ustąpił miejsca...
Dobrze, że z tej całej batalii wyszliśmy najedzeni (wiadomo, że matka podjada!). Następnym razem zrobię piknik na poziomie -1. 

sobota, 8 listopada 2014

Cafe Factotum

No i doczekałam się! Cafe Factotum już od jakiegoś czasu serwuje też coś, co nadaje się nie tylko na deser :) Cóż to może być? Tarty wytrawne (dzieje się to już stosunkowo długo, ale zwykle brakowało pomyślnych wiatrów, żeby tam zawitać. Dziś stało się inaczej). Ze względu na różne okoliczności dnia dzisiejszego kroki nasze skierowały się właśnie tam i właśnie po to.
Zanim jednak o tartach, to przyznać muszę, że szkoda wielka, że ilekroć ostatnio tam wchodzę wieje pustką. Czyżby jakaś niewidzialna siła wywiewała klientów? Sprawdzałam smak kawy i nie zmienił się, smak czekolady nie zmienił się, smak sernika nie zmienił się. Co się więc zmieniło?
Mam pewne podejrzenia, którymi oczywiście się z Wami podzielę (wiadomo :) ). Otóż ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, żeby rozkoszować się pyszną kawą z mojej ulubionej kawiarni, tym bardziej więc cieszyłam się, ilekroć mogłam się tam udać. Za każdym razem jednak trafiałam na zupełnie nową osobę za kontuarem. Nie spotkałam nikogo ze starej ekipy (poza moją ulubioną blondynką, zupełnie nie tam, w zupełnie nie kawowych okolicznościach :) ), za to sporo nowej. No właśnie... niby wszystko się zgadza, bo są mili, wszystko podane jest jak najbardziej dobrze, uśmiechają się, życzą smacznego, delikatnie zagadują i ogólnie lśnią i błyszczą, żeby tylko dobrze było, ale jednak brakuje tego czegoś. Wszystko to takie powierzchowne i niestety nie ma chemii, która poprzednio aż wręcz wybuchała, niezależnie od tego, kto z moich znajomych w Cafe Factotum się pojawiał. Rozmowy, zamówienia, żarty, uprzejmości i small talki wychodziły naturalnie, spontanicznie i zupełnie na luzie. Teraz da się niestety odczuć, że dla nowej obsługi to praca tymczasowa i niekoniecznie wymarzona, że wiedzą co to profesjonalna obsługa, sprawdzają się w tym, za co im płacą, ale jest to takie mechaniczne. Szkoda :( Tak, czy inaczej dzisiaj udało mi się trafić na kogoś, kto troszkę bardziej przypominał starą ekipę. Na szczęście.
Wtarabaniliśmy się z wózek, zrobiliśmy małe przemeblowanie (Cafe Factotum to nie jest knajpa przystosowana dla małych dzieci, ale nam to nie przeszkadza, w końcu nie wszędzie na świecie musi być przewijak i krzesełko do karmienia!), złożyliśmy zamówienie i przyszło nam troszkę poczekać (około 15/20 minut) na dwie latte grande i dwie wytrawne tarty podawane z trzyskładnikową sałatką. Troszkę długo, zwłaszcza, że byliśmy jedynymi klientami (a tarta była gotowa i stała w gablotce), ale towarzystwo było miłe, sporo tematów do omówienia, sporo literatury w telefonie do poczytania i sporo do przemyślenia, także nie będziemy narzekać.
Tym bardziej, że jak tarta się pojawiła, to okazało się, że jest bardzo smaczna. Delikatna w smaku, kremowa, jednocześnie wyrazista, dobrze doprawiona i bardzo sycąca. Zupełnie też zaskoczona byłam, że młody, który ma zaledwie 11 miesięcy wcinał ją tak, że mu się uszy trzęsły. Do czego to doszło... następnym razem będę musiała zamawiać trzy porcje :P O kawie nie będę wspominać, bo doskonale wiecie, że lepszej nie ma w całym Gdańsku i w tym temacie nic się nie zmieniło. 
Zapłaciliśmy około 54 złote (dokładnie nie pamiętam, ot skleroza :) ) i radośnie ruszyliśmy na zewnątrz, na deszczowy spacerek. Dzień zaliczam do udanych :) Chociaż serce boli, że Cafe Factotum przestało być idealne... 

poniedziałek, 20 października 2014

Surf Burger

Oj jak dawno nie pisałam recenzji. Życie gna teraz w takim tempie, że jedyne, na co miałam czas, to szybkie notki na blogowym fanpejdżu (dlatego chcących pozostać na bieżąco, serdecznie tam zapraszam). Mimo wszystko udało się (młody teraz śpi) i oto powstaje moja opinia dotycząca stacjonarnej knajpki (tyci tyci budka z możliwością wejścia do środka i nawet zjedzenia na miejscu) Surf Burger. 
Ostatni raz byłam u nich (w food trucku) w sierpniu 2013, więc warto sprawdzić co się zmieniło. W wersji stacjonarnej nie trzeba na szczęście wspinać się na palce, wzajemna komunikacja między obsługującym, a obsługiwanym, jest zdecydowanie łatwiejsza i przyjemniejsza. Dodatkowo doszła zniżka dla wszystkich kibiców Lechii Gdańsk (za okazaniem karty kibica, którą oczywiście mieliśmy przy sobie, jednak mimo zamawiania jedzenia dwa razy, mój cudowny małżonek zapomniał jej użyć. Szkoda, że nie robi tego ilekroć zostawia nas w niedzielę i gna na mecz!). 
To, co się zmieniło, to również czas oczekiwania. Ostatnio było to 15 minut, tym razem około 20, lub nawet dłużej. Straciłam rachubę obserwując młodych ludzi przy pracy. No właśnie... młodzi ludzie przy pracy... Uwijali się jak mróweczki i to trzeba im przyznać. Jednak coś takiego się stało (może dorosłam, nie wiem), że młoda obsługa zrobiła się jakaś taka za bardzo luzacka, swobodna i generalnie wyluzowana. Rozumiem, że jestem w lokalu, który celuje w określony target i nie muszą otwierać mi drzwi, ściągać płaszcza i prowadzić do stolika (lub w tym przypadku półki przy oknie, co lubię najbardziej, bo można patrzeć w wielkie okno i nie jest się narażonym na podglądanie, podczas jedzenia ogromnego burgera, przez czekających na zamówienie), ale to, co mogliby mimo wszystko zrobić, to nie sprzeczać się głośno i nie wymieniać uwag na temat swojej pracy "przecież widziałeś, że kończy się to...", "nie widziałem...", "widziałeś, mogłeś podać..."... a lokal naprawdę mały... malutki! 
No i to pytanie o sos do frytek na sam koniec... skoro jeden jest dodatkowo płatny, to chyba to pytanie powinno pojawić się wcześniej? A może to ja się czepiam? 
W każdym razie czarę goryczy przelał fakt, że mimo tego, że zamówiliśmy jeden karmelowy, a drugi specjal burger, to dostaliśmy oba karmelowe, a uwierzcie mi, że był to ostatni smak, jaki chciałam poczuć w moim burgerze. Na wymianę nie było czasu, bo byliśmy już daleko, daleko zanim odpakowałam swoje danie (z naklejką specjal...). Smak był spoko jak na burgera karmelowego, ale jak na to, na co miałam ochotę, to zupełnie nie. I bądź tu człowieku mądry. 
Frytki też bez jakiegoś specjalnego szaleństwa, chociaż przyznać muszę, że nie czuło się oleju, czy innych sztuczności, więc albo dobrze zamaskowane, albo po prostu dobre. Sos bazyliowy? Bez szału. Weźcie jednak poprawkę na moje rozeźlenie błędnym zamówieniem i totalne burgerowe niezaspokojenie. Dobrze, że chociaż napoje z lodówki były takie, jak trzeba. 
Mimo wszystko jednak uważam, że 42 złote za burgery i 14 za napoje, co razem dało 56 złotych, to stanowczo za dużo. Aż takiego szału nie było, komfortu nie było, obsługi nie było, smaku nie było. Chyba food trucki i ich stacjonarne odmiany za bardzo odjeżdżają... 

Surf Burger, Gdańsk, ul. Piecewska

niedziela, 22 czerwca 2014

Pellowski Kawiarnia Cukiernia

Szybka kawka w niewielkiej odległości od dworca PKP to również konieczność podejmowania szybkich, konkretnych decyzji. Pijemy kawę? Tak! Gdzie? Tu! I właśnie w ten sposób (mniej, więcej) trafiliśmy do Madisona, a zaraz później do Kawiarni Cukierni Pellowski
Nie jestem fanem samego miejsca, bo wydaje mi się ono niezbyt przytulne. Stoliki i fotele widoczne są z każdej możliwej strony, co skutecznie eliminuje wszelką prywatność. Do tego jeszcze tuż koło stolików jest dodatkowe wyjście z centrum i po prostu wszystko tam jest jakieś takie wyeksponowane. Jako tako przestrzeń ratują same fotele, które są całkiem gustowne i jak się okazało nawet wygodne. No ale, raz podjętej decyzji trzeba się trzymać (zwłaszcza, jak czasu jest niewiele), dlatego zostaliśmy tam i przy kontuarze (co dodatkowo odziera całą kawiarnianą przyjemność ze wszelkij iluzji swobodnego, powolnego wyboru. Ale umówmy się, że dalej nie mamy czasu, więc szybkość tym razem jest w cenie) zamówiliśmy co następuje: cztery mrożone kawy i jeden deser jogurtowy z malinami (znam cenę tylko jogurtu, czyli 8,90...). 
Zamówienie pojawiło się całkiem szybko (nie muszę chyba pisać, ze to dobrze), niestety równie szybko zniknęło. Piszę "niestety", ponieważ mam wrażenie, że kawa została dodatkowo wypchana kostkami lodu, żeby tylko nie było jej zbyt wiele. Piana, kostki lodu, cienka wysoka szklanka. Kawy w kawie niewiele... cóż. Sam smak? Jak to ująć. Bardziej kawowe lody, niż kawowa kawa, czyli znowu błędny stosunek kawy w kawie, ale przyznać muszę, że smak nie był zły i stanowił ciekawy przerywnik od kawy standardowej. 
Deser? Cóż. Był smaczny, kwaskowato-słodki, jogurt standardowy. Niby wszystko się zgadzało, a mimo to niekoniecznie zamówiłabym go znowu. Powód? Po pierwsze podany w plastikowym kubku. Rozumiem pośpiech ewentualnych klientów, ale w takim razie wszystko sztućce powinny być tam plastikowe. Po drugie cena delikatnie mówiąc wygórowana. Proponowałabym coś bardziej w okolicach 6/7 złotych maksymalnie, lub po prostu większa porcja. 
Podsumowanie? Szału nie ma, na kolana nie kładzie, ale i na płacz specjalnie się nie zbiera. Co kto lubi. Tyle. 

Pellowski Kawiarnia Cukiernia, Gdańsk, Madison, ul. Rajska 10

sobota, 21 czerwca 2014

Dragon Pizza


Bez zbędnych wstępów, bo sprawa jest poważna. Dragon Pizza (na Oruni Górnej) zasługuje na wielkie NIE. Szkoda, bo zawsze jest szkoda gdy komuś coś nie wychodzi, a tutaj nie wyszło po całej linii. Właściwie powinnam się była tego spodziewać, bo szczerze przyznam, że nigdy tłumów tam nie widziałam. Mówiłam sobie, że pewnie wszyscy zamawiają do domu, bo kto by chciał zjeść w pizzerii, która szczególnie pięknym wystrojem nie grzeszy, podobnie zresztą jak i rozmiarem. Czasem też widziałam grupki młodzieży przesiadujące na mini trawniczku, na maksi ławach (smutne połączenie, ale cóż...). 

Ktoś też mi kiedyś powiedział, że zamawiał, że było całkiem dobrze. Oh ja naiwna i łatwowierna, dałam się złapać na to, że ktoś kiedyś coś, że komuś tak, że komuś nawet nawet. No ale nic to. Zamówiłam, po kilku chwilach odebrałam (około 25 minut) pizzę 50 cm pepperoni na cienkim cieście (nawet nie każcie mi na ten temat pisać...) z trzema sosami (poza jednym każdy kosztował mnie 1 złoty). 

Opakowanie imponujące, zapach apetyczny, tym większe więc moje rozczarowanie, złość, załamanie i niedowierzanie, gdy oczom moim ukazała się pizza cała pływająca w serze (jego ilość pozwala mi sądzić, że nie jest specjalnie dobrej jakości, skoro wylewali go chyba koparką...) i oleju. Niedopieczona (BLE!), niedoprawiona (BLE!) i cała ogólnie i po całości niedorobiona (BLE!). O składnikach za wiele Wam nie napiszę, bo wszystkie spłynęły, podobnie jak nadzieja na dobry obiad... Zresztą nawet całkiem dobry sos zupełnie nie uratował sprawy. 

A dodatkowo w sprawie sprężystości pizzy niech przemówi zdjęcie... Najgorzej wydane 34 złote w moim życiu. I chociaż wiecie, że wyznaję zasadę drugiej szansy, to akurat w tym przypadku realnie boję się o własne zdrowie. NIE i NIGDY W ŻYCIU! (zresztą sądząc po komentarzach na fb, podzielacie moje zdanie). 

 Dragon Pizza, Orunia Górna, ul. Krzemowa 8

niedziela, 8 czerwca 2014

Schabowy Raz

Przelotem, przejazdem i przez przypadek obiadowa pora wylosowała Babi Dół. I chociaż raczej staram się nie zatrzymywać w przydrożnych gospodach, to sława Schabowego Razu (nawiedzonego przez Magdę Gessler) pozwoliła mi zaufać, że nie otruję się tam, ani nie przepłacę. Dodatkowo jeszcze cały widok na zewnątrz i ogólne wrażenie gospody rysowało się bardzo pozytywnie, swojsko i całkiem przytulnie. Środek również nie pozostawał w tym aspekcie w tyle. Czysto, przejrzyście, połączenie bieli i drewna, czyli wszystko to, co lubię najbardziej. Dobrze dobrane szkło, oświetlenie i lustra. Wpadające słońce przez spore okna, na ścianach apetyczne fotografie i plakaty. Zresztą oglądając ten odcinek Kuchennych rewolucji pamiętam, że wnętrzem byłam bardzo zafascynowana i moja fascynacja nie zgasła, gdy zobaczyłam je na żywo. 
Ale na tym wszystkim sielanka się kończy. Zaczyna się opowieść, którą roboczo zatytułuję "Kota nie ma, myszy harcują". Po kolei. Jako, że nasza wyprawa wyposażona była w istotkę niekoniecznie mogącą siedzieć na ławie przy stole, konieczne było użycie fotelika do karmienia. Po fotelik udałam się sama (choć przyznam, że całkiem miło by było, gdyby ktoś to zaproponował, wszak istota ta nie aż tak mała, żeby jej nie zauważyć, lub po prostu zaproponował pomoc przy mocowaniu się z restauracyjnym sprzętem) i oczom moim ukazał się mebel, który lata świetności ma zdecydowanie za sobą. Niezręczny dysonans przy tym pięknie odnowionym wnętrzu. 
Miła pani kelnerka, odrobinę spłoszona, chyba zdenerwowana i co nieco zbyt uprzejma (ocierało się to o uśmiech przyklejony do twarzy przez kierownika na zapleczu) wprowadziła odrobinę niezręczną atmosferę. Czy już mam zamawiać, czy dobrze zamówiłam, czy na pewno tu się zamawia jedzenie, czy na pewno pani wie co zamówiliśmy i dlaczego jest taka cisza po zamówieniu i czemu nie przejmuje pani inicjatywy chociaż względem napojów? Dobrze, że chociaż Magda Gessler poleciła nam cokolwiek w karcie... Żeby jednak nie było, że narzekam i nie znam się i ble, to powiem, że przyjemnym zaskoczeniem było pytanie o kolejność podawania jedzenia (zwłaszcza, że moje zamówienie zaczynało się i kończyło na starterach).
Nie powiem Wam jak długo czekałam na jedzenie, a to dlatego, że restauracja zainwestowała w czasoumilacz, czyli czekadełko. Sprytny zabieg, który zamyka usta głodnym niecierpliwcom. Tym razem w wydaniu kanapkowo-smalcowym. Byłoby oczywiście o wiele milej, gdyby chleb był świeży, a smalec doprawiony...
Zamówienie: kaczko-gęś (ponoć specjalność zakładu), pulpeciki z dorsza, talarki ziemniaczane i pierogi. Do tego sok pomidorowy i kompot. Cóż Wam powiedzieć? Rozczarowanie. Właściwie uwag nie było tylko do pierogów, a i to pewnie dlatego, że nie udało mi się dopytać. Kaczko-gęś nieprzyprawiona, sprawiała wrażenie niekoniecznie świeżej, niedopieczona (o chrupkości lepiej zapomnieć) i gumiasta za bardzo (o ile wiem powinna się raczej w ustach rozpływać). Najgorsze jest jednak to, że ten, który odważył się ją wchłonąć całą noc oka nie zmrużył... Talarki to właściwie ziemniaki, usmażone mięsko, cebulka i hektolitry tłuszczu, pulpeciki zaskakująco mdłe. Dobrze, że chociaż obronili się kompotem, bo to już byłaby masakra totalna.
100 zł za wątpliwej jakości ucztę, w zaskakująco pustym lokalu. Czyżby magia prysła? Nam na pewno, bo musieliśmy bardzo szybko ze Schabowego Razu znikać. Powód? Brak miejsca, żeby najmniejszego z nas odświeżyć. I chociaż miła pani kelnerka zaproponowała, że udostępni nam górę lokalu, a właściwie jeden z tamtejszych stołów, to jednak przez wzgląd na jeszcze jednego klienta, który rozkoszował się (?) swoim jedzeniem, postanowiliśmy uciec czym prędzej. Cóż... Schabowy Raz? Tak, tylko raz...

Schabowy Raz, Babi Dół 28, Żukowo

                             spodobał Ci się wpis? Na pewno spodoba Ci się fanpage :)

sobota, 7 czerwca 2014

So! Coffee

Wiecie, że nie za bardzo lubię gastronomiczne próby, które serwuje nam Fashion House na Szadółkach. Generalnie jedzenie jakieś takie przechodzone, średnio smaczne i równie średnio apetyczne (przekonacie się jak zobaczycie sposób jego eksponowania). No i do tego, gdy powstała tam kawiarnia Empiku, swego czasu zmieniona na So! Coffee, to nawet wtedy zachwycona nie byłam, bo zawsze stawało się coś, co nie powinno. Jednak najczęściej wina była po stronie personelu, który w niegrzeczny sposób podchodził do klienta, myląc się w zamówieniach, podliczaniu i chyba zwyczanie myląc się w wyborze pracy. 
Jednak tym razem sytuacja miała się zgoła inaczej. So! Coffee zaserwowało mi bardzo przyjemną kawę, o idealnym dla mnie smaku (nie za mocna, nie za słaba, nie za gorzka, nie za cierpka), w rozmiarze "medium", za cenę 11,90 ( do tego jednego mogłabym się przyczepić, bo jestem przekonana, że jeszcze bardziej smakowałaby mi za 9 zł :) ). Panie za kontuarem były miłe, uśmiechnięte, cierpliwe (bo jak ekipa zacznie się decydować i wybierać, to nie ma lekko...), a także całkiem sprawne (szybkie w sensie). 
Całości szczęścia dopełniła nie za duża ilość kupujących, dzięki czemu sceneria jawiła się jako ta bardziej kameralna. Oczywiście nie wspomnę o towarzystwie :) Lekko zaplute i całkiem małe, ale uwierzcie mi, że nie ma lepszego :)
So! Coffee, daliście radę!

So! Coffee, Fashion House, ul. Przywidzka 8


wtorek, 6 maja 2014

Ikea Food

To, że restauracje są organizmem żywym i podlegają nieustannym zmianom wie każdy. Naraża to nas na przeżywanie niemiłych niespodzianek, gdy okazuje się, że ulubione, bądź dobre miejsce już takim zdecydowanie nie jest. Naraża nas to również na zupełną nieświadomość dobroci, bo czasem złe miejsca przeistaczają się w oazy pyszności, a my tego nigdy nie doświadczymy, bo raz zniechęceni, nie zawitamy tam ponownie. 
Łatwo zgadnąć, że skoro do tej pory restauracja Ikea była miejscem dobrym teraz przemieściła się na ciemną stronę mocy. I muszę, po prostu muszę Wam napisać jak wielkim rozczarowaniem była moja dzisiejsza wizyta tam. 
Kupiliśmy sporo, bo i porcję kurczaka z penne (prosząc o drugiego kurczaka kucharka (czy może kucholożka) z gburowatą miną oznajmiła nam, że płacimy jak za dwie porcje. Oczywiście nie mam nic przeciwko, tylko miło by było, gdyby dodała nam dodatkową porcję makaronu, lub po prostu powiedziała to w miły sposób, zwłaszcza, że kolejki nie było i spieszyć się nie musiała. Jednak nie powinnam narzekać ja, bo zrobiła to sama kucharka do swojego kumpla po fachu... stąd właśnie wiem, że na przerwie jeszcze nie była, a my, głupi klienci, mamy czelność zawracać jej zmęczoną głowę! Kpina!), krokieta ze szpinakiem i fetą, roladki z łososia, klopsiki z puree i sosem, trzy panna cotty i trzy kawy. Cena 58 zł (kawy w gratisie, bo karta Ikea Family). 
Tak oto potoczyła się lawina złego smaku i samopoczucia. Do kurczaka wielkich obiekcji nie było, poza tym, że standardowo raczej nie ciepły, do panna cotty również jako takich zastrzeżeń brak (poza podzielonymi zdaniami co do kolorowego badziewia na samej górze). Konkretne pretensje należą się jednak klopsikom bez smaku, purree bez rewelacji, sosem do wywalenia, suchym gorzkim krokietem, jeszcze bardziej suchym roladkom z bardzo niedobrym łososiem i kawie, której gorycz nie zasługiwała na jakąkolwiek pochwałę. 
Napełnieni wątpliwej jakości jedzeniem dokończyliśmy zakupy. I chociaż odbyło się to wszystko o stosunkowo wczesnej porze, to mimo to zapomnieć o posiłku nie mogę, bo mdłości mam aż do teraz (20:30!!). Ostatni raz czułam się tak w 4-tym miesiącu ciąży. O mamo!

piątek, 21 marca 2014

Gdański Bowke

Głód znienacka zaatakował nas na Długim Pobrzeżu. A to ci dopiero! Przeniknął kolana, omamił rozum, wyostrzył zmysły. Nie pozwolił iść daleko. Ale my przecież dobrze wiemy, że akurat na Długim Pobrzeżu, to daleko iść nie trzeba bo Gdański Bowke już za winklem :) 
Żałuję, że nie opisałam Wam ostatniego śniadania, które właśnie tam zjadłam na werandzie. Żałuję, bo było wyśmienicie. Jeszcze lepiej niż za pierwszym razem (mam odrobinkę fotek z tego wydarzenia, które możecie zobaczyć TUTAJ). Teraz nadrobię to szybciutką wzmianką o obiedzie. 
Otóż po wyborze odpowiedniego miejsca (najgorzej jak są dwa idealne, wtedy trzeba bacznie szukać czegoś, co sprawi, że jedno z nich ustąpi w walce) złożyliśmy zamówienie. Trudno mi określić jak długo na nie czekaliśmy, bo zupełnie nie zwracałam na to uwagi w ferworze radosnych rozmów i nowych wyzwań (człowieczek w wózku zawsze uczy mnie czegoś nowego). Grunt, że jedzonko pojawiło się na stole właśnie wtedy, kiedy powinno. 
Pachniało pięknie, wyglądało imponująco (niestety musicie mi wybaczyć brak pełnego obfotografowania, ale ostatnio zdecydowanie zaczyna mi brakować rąk, do tego moi współbiesiadnicy wyszli z wprawy i zaczęli jeść zanim zdążyłam rozpaczliwie krzyknąć "zaczekaaaaajcie!"), smakowało całkiem nieźle. To znaczy opowiem Wam przede wszystkim o mojej zupce rybnej, która zaskoczyła mnie kolorem (nie jestem zbyt wielkim znawcą tego tematu, jednak moje doświadczenie w jedzeniu zupy rybnej -raz- nastawiło mnie na coś bardziej a la rosołowego) pomarańczowym i całkiem sporym stopniem pikantności (ktoś, kto lubi pikantne jedzenie wyśmiałby mnie na pewno, ale dla mnie odrobina pieprzy i już bucham ogniem), a także bardzo przyjemnym smakiem. Co prawda samego rybnego smaku było tam, moim zdaniem, za mało, ale zdecydowanie zadowolona byłam z wyboru. 
Przyjemność taka kosztowała 18 zł. Może odrobinkę za dużo? Ale sami wiecie jak to jest z restauracjami na Długim Pobrzeżu (podkreślę słowo RESTAURACJAMI, żeby wszyscy mnie dobrze zrozumieli :) ). 
Wspomnieć jeszcze muszę, że bardzo spodobał mi się sposób serwowaniu puree ziemniaczanego (jak strasznie mi przykro, że nie mam zdjęcia całego dania, bo wyglądało bosko! Wspaniała kulinarna kompozycja, jak z jakiegoś pokazu! Piękna!).
Ahh, ważne jest jeszcze to (jak to człowiekowi zmieniają się priorytety :) ), że Gdański Bowke jest całkiem nieźle przygotowany do obsługi dzieci (nie wiem czy mają zabawki, takich zaawansowanych potrzeb jeszcze nie mamy), bo w damskiej toalecie (problem pewnie pojawi się, jak przebrać potomka będzie chciał tata...) jest kącik przygotowany specjalnie do tego. Dodałabym tam jednak odrobinkę więcej światła i może jakieś małe krzesełko. 
Tak czy inaczej kolejna wizyta udana, myślę, że też za sprawą bardzo miłej i pomocnej obsługi (niewymuszone uśmiechy to jest to!). Lubię, polecam, chcę jeszcze :)

GDAŃSKI BOWKE, GDAŃSK, DŁUGIE POBRZEŻE 11

wtorek, 18 marca 2014

Yogen Fruz

Moje uzależnienie od mrożonych jogurtów przybiera na sile. A do tego wszystkiego Gdańsk postanowił pomóc mi w stoczeniu się na samo dno niskokalorycznego nałogu i otwiera coraz to nowe miejscówki, gdzie mogę bez ograniczeń nasycić mój głód. Niedobrze! A właściwie bardzo dobrze! Bo już praktycznie w każdym, często odwiedzanym przeze mnie miejscu, jest jogurciarnia (joguciarnia? jogurtciarnia?)!
Yogen Fruz, o której słów kilka dzisiaj, znajduje się w Madisonie, nieopodal bocznego wejścia do centrum (u zbiegu ulic Rajskiej i Gnilnej), tuż koło apteki. Stoliczki wewnątrz centrum, jak się okazuje również i stoliczki wewnątrz niewielkiego lokalu (tzn. samo miejsce spore, ale dużo z niego zajmuje lodówka z jogurtowymi dodatkami), które na domiar wszystkiego wyglądają bardzo słodko i zachęcająco, zwłaszcza kanapa, zwrócona ku ogromnym wystawowym oknom, gdzie ma się wrażenie, pomimo całkowitego wystawienia na oczy przechodniów, że jest się niewidocznym (uczucie niezwykle cenne i przyjemne w pewnych wypadkach). 
Na początek, gdy przejdziemy przez szklane drzwi, w oczy rzuca się obfitość smakowa jogurtów i cała gama możliwości mieszania, dobierania, zmieniania i dodawania. Oczywiście dla takiego nudziarza jak ja nie istnieje inny smak, niż czekoladowy. Zresztą nigdy nie zawiodłam się na nim, a już na pewno nie w tym lokalu, bo właściwie można odnieść wrażenie, że je się czekoladowe lody, a nie jogurt (za mniejszą dawkę kalorii jestem więcej niż szczęśliwa!). Tym razem zresztą postanowiłam skosztować jogurtu saute, ale wierzcie mi, że dodatków jest tam pod dostatkiem, wszystkie wyglądają świeżo i przeważają te o raczej zdrowej reputacji (owoce, płatki, blee!), ale takich dodatków niegrzecznych (cukierki, polewy, kolorowe posypki, YEAH!) też odnajdziecie wystarczającą ilość. Od kiedy przychodzę tam i ja pojawiła się chałwa (warto czasem coś zasugerować :) ). 
Jogurciki mają stosunkowo przyjemne ceny (7,90 za mały, którego jest całkiem sporo i 11,90 za duży, którego jest jeszcze więcej). Dodatki to zwykle koszt około 1 zł (póki co dodane zostały nam wisienki do jogurtu waniliowego i mięta do jogurtu czekoladowego. Wszystko to nie moje porcje, ale świadkowie mówią, że były całkiem dobre, choć mięty czuć było niewiele). 
I jak już powiedziałam Wam wszystko co wiem o jogurtach i wszystko co widziałam o lokalu, to dodać muszę, że pani, która jogurty nam serwowała była niesamowicie miła, otwarta, aktywna w swojej sprzedaży i uśmiechnięta. Życzyłabym sobie i Wam więcej ludzi, którzy lubią swoją pracę i lubią innych ludzi. Zdecydowanie!
Słowem idealna jogurciarnia (joguciarnia? jogurtciarnia?)! Hej! 

YOGEN FRUZ, GDAŃSK, CENTRUM HANDLOWE MADISON

środa, 26 lutego 2014

Pies i Róża

Kawiarnia i galeria zaprasza w swe progi. Zaprasza ciekawą nazwą i estetycznym "zewnętrzem". No nie ukrywajmy, ale zdecydowanie urzekły mnie drzwi i wszystko, co dzieje się w ich najbliższym sąsiedztwie. Zresztą wyczucie estetyki towarzyszy, jak się okazuje, już praktycznie cały czas, podczas odwiedzin w kawiarni Pies i Róża. 
Lokal urzeka wnętrzem, kolorowymi dodatkami, pozornym chaosem, ciepłym oświetleniem i bardzo przyjaznym uśmiechem pani za kontuarem. Aż wstyd się przyznać, ale połowę poduszek, które ozdabiają to miejsce, wyniosłabym do domu. Zdecydowanie zabrałabym też do domu wszystkie te malutkie obrazy wiszące na ścianie (koniecznie musicie iść i zobaczyć wystawę, która aktualnie się tam wystawia). Idealnie wpasowały się w pogodę i w mój nastrój. Wiosennie, kolorowo, radośnie, ciepło i oryginalnie. Czegóż więcej trzeba?

Gorącej czekolady! I chociaż na początku zdawało mi się, że to co chcę, to herbata, to jednak nie ukrywajmy... czekolada zawsze zostanie lepiej przyjęta :) Zamówiłam zatem jedną taką na wynos, poczekałam kilka minutek (czas spędzony na ogólnym zachwytem nad wnętrzem. I nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi tu bynajmniej o to, że było ono jakieś totalnie niespotykane, czy nadzwyczajne. Zupełnie nie, jednak w moim odczuciu było całkowicie w punkt. Wszystko się zgadzało. Kolory, meble, podłogi, ściany, światło, atmosfera, nawet kibelek i przewijalnia dla dzieci. Po prostu w punkt. Tak lubię!) i dostałam cieplutki (oj gorrący!) napój w kubku na wynos (ehh... byłoby tak idealnie, gdyby i kubek był jakoś związany z miejscem bardziej, niż tylko fakturą za jego zakup...). W smaku całkiem przyjemny, chociaż mógłby być odrobinę mniej słodki (czekolada powinna być bardziej gorzka, wtedy jest idealna!) i myślę, że z 2 złote tańszy, bo 10 zł to chyba jednak troszkę dużo. No ale niech już tam im będzie.
Sami wiecie, że wiele wybaczyć można, gdy do miejsca ciągnie. A mnie ciągnie...


PIES I RÓŻA, GDAŃSK, UL. ŚWIĘTOJAŃSKA

piątek, 21 lutego 2014

Loveat

Gdy na drodze stają niespodziewane przeszkody i nie możemy zrobić tego, co zamierzaliśmy, to w efekcie wychodzi na to, że docieramy do zupełnie nowych miejsc, które okazują się niezwykle ciekawe. I tak, skoro zmuszona zostałam na dłuższe poszukiwania czegoś na wynos, dotarłam do miejsca, które od razu, od pierwszego wejrzenia, zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Można by nawet rzec, że małe, a cieszy, bo lokalik o którym mowa to ciemny prostopadłościan (powiedzmy), niewielkich rozmiarów, który w magiczny sposób mieści całkiem sporo ludzi, kanapek, sałatek, zup, koktajli, kaw, herbat, czekolad i zapewne jeszcze jakiś innych cudów. 
Miejsce to zapewne działa tak, że szybciutko wchodzisz, kupujesz przekąskę (patrząc na wybory klientów, to hitem musi być zupa) i wylatujesz do pracy, szkoły, czy gdziekolwiek potrzebujesz. A jeśli masz odrobinę czasu, lub po prostu nie jesteś fanem jedzenia w biegu, to (również w magiczny sposób) jest tam kilka krzesełek (moje ulubione wydanie, czyli frontem do szyby), gdzie możesz się na spokojnie posilić (może nie jakoś turbo spokojnie, bo jednak miejsca mało, ale w sam raz na "jem i idę"). 
Ceny, powiem Wam, że całkiem przystępne, bo za 10 zł można skompletować sobie jedzeniowo-napojowy zestawik, obsługa wygląda na przyjemną i raczej wyluzowaną, a jednocześnie uwijającą się szybciutko, szybciuteńko, bo musicie wiedzieć, że kolejkę mają praktycznie cały czas (przynajmniej przez te 15 minut, które spędziłam w okolicach Loveat). Próbowałam nawet poczekać na odrobinę luzu (bo wiecie, w zestawie z synkiem zajmujemy sporo miejsca), ale w końcu dałam sobie spokój i zwyczajnie wpakowałam się (mam nadzieję, że mimo wszystko ku obojętności, a nie złości współkupujących) do środka w celu zakupu ciepłego napoju na zimny i odrobinkę deszczowy dzionek. Wybór padł oczywiście na gorącą czekoladę (dostępnej w wersji małej, średniej, dużej i jeszcze większej), którą zapakowana mi do kubeczka wielkości "L", za którą zapłaciłam 5,60 (co tylko pokazuje, że za całkiem przyzwoitą cenę można podać bardzo dobry napój. Niektóre lokale powinny przyjść tu na korepetycje!). Pięknie przyozdobiono ją bitą śmietaną i sosem (nie zdążyłam zaoponować przez tak dużą obfitością dobra) i przekazano mi w uroczym kubeczku. Co prawda nie był to kubeczek customowy, ale przynajmniej nie wyglądał jak wszystkie inne kubeczki do ciepłych napojów. 
Żeby ukoronować moje zachwyty nad Loveat dodam tylko, że czekolada bardzo dobra. Odpowiednio słodka, odpowiednio gorzka, odpowiednio ciepła i odpowiednio płynna. Odpowiednio na odpowiednią porę, czyli w sam raz!
Jeszcze na koniec dodam, że z niecierpliwością oczekuję kolejnej okazji, żeby wypróbować tam inne smakowitości. Ot, co! 

LOVEAT, SKM POLITECHNIKA, GDAŃSK, UL. TRUBADURÓW 8

Lubisz ten wpis? Polub fanpage'a :)