niedziela, 24 lutego 2013

Subway

Sopot ma w sobie tak niesamowitą przytulność. Wszystko jest blisko, wszystko jest jakoś tak bezpieczne, wszystko jest pełne świateł, ludzi i małych domków. Jedyne, co przeraża, to ciemna tafla morza, oświetlana światłami Grand Hotelu. Dlatego nocne spacery po molo mogą przysporzyć gęsiej skórki, a nocne spacery po Monte Cassino mogą ją szybko odgonić. Idealny duet. Dlatego właśnie lubię tam być. Po prostu lubię tam być. 
I właśnie ten przyjazny Sopot postanowił nas ugościć w momencie kulinarnej potrzeby. Chcieliśmy zjeść szybko, stosunkowo niedrogo i sycąco. Poszliśmy na łatwiznę i uznaliśmy, że idealny będzie Subway. Musicie wybaczyć nam tę "sieciówkowość", ale do Subwaya mam słabość. Lubię w nim tę odrobinę losowości, która uzależniona jest od tego, kto robi ci kanapkę i ile ludzi stoi w kolejce. To właśnie buduje jakość poszczególnych subodalni. 
Sopocki Subway ma uroczą antresolę, niewielką, ale całkiem przytulną, jak wieża z oknem na świat. Widzisz, a nie jesteś widzianym. Ludzie to lubią. Poza tym wiele się nie różni od innych. Oczywiście nie podlega tej zasadzie obsługa i muszę powiedzieć, że właśnie tutaj dostaliśmy najładniej i najstaranniej zrobioną kanapkę. Z dbałością o szczegóły, obfitość i ogólną estetykę. Dodatkowo zaserwowana z pytaniem czy może być i czy wszystko jest jak trzeba. Duże WOW i duży szok. Aż musiałam powiedzieć pani, że jesteśmy na prawdę zadowoleni (warto zaznaczać to w sprzyjających okolicznościach). Okazało się, że pracuje tam od niedawna. Mam nadzieję, że rutyna i szkolenie nie osłabią jej nastawienia i naturalnego profesjonalizmu. Wielki i zdecydowany plus. Wrócimy. 




niedziela, 10 lutego 2013

Naleśnikowo

Na naleśnika obiadowego wybraliśmy się do miejsca, które już raz odwiedziliśmy, a które zwie się Naleśnikowo. Ostatnio byliśmy całkiem zadowoleni, więc tym razem spodziewaliśmy się podobnej reakcji. Wystrój już znacie, chociaż muszę powiedzieć, że przy większym obłożeniu stolików delikatnie zanika. Ale nic to, zbytnio się nad tym nie zastanawiając, złożyliśmy zamówienie. Naleśnik z suszonymi pomidorami i mozzarellą oraz naleśnikowy makaron zapiekany z bekonem i groszkiem z sosem carbonara (ten konkretny podawany był z pieczarkami, a szkoda...), a do tego bezalkoholowy grzaniec. Czas oczekiwania na tyle długi, by go zauważyć, ale na tyle krótki, żeby się tym nie zdenerwować. Jeśli chodzi o smak, to makaron przypadł mi do gustu (poza wspomnianymi pieczarkami)/ Bardzo lubię takie mączne klimaty. Grzaniec fenomenalny. Mogłabym go pić i pić! Cieplutki, aromatyczny, słodko-kwaśny, z pysznymi pokrojonymi jabłkami. Absolutnie polecam! Jednak gdy przejdziemy do jego części obiadu, tutaj pojawia się problem. Powiem Wam tak, że ostatnio uznał, że może być i nie było tak źle. Jednak tym razem, gdy drugi raz mógł posmakować ich wytworów, uznał, że w sumie to jedzenie jest nijakie, mało doprawione i generalnie bez szału. Zapewne nie byłby aż tak dosadny, gdyby nie zdenerwował się (ja zresztą podobnie) na obsługę. Na początku powiem coś, co powtarzałam już wiele razy: nie samym jedzeniem żyje lokal! Na klimat miejsca, na jego pozytywną opinię i wreszcie na odbiór jedzenia, ma wystrój, jeśli jest to muzyka i przede wszystkim obsługa. Tutaj niestety Naleśnikowo przegrywa. Może i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zaczęło się od pomylenia zamówienia stolika obok. Incydent ten wywołał takie podekscytowanie wśród załogi, że zaczęły sypać się przeróżne historyjki, które za zadanie miały zatuszować błąd i zagadać zmieszanie kelnerki, która niedokładnie odebrała zamówienie.
Efekt był taki, że chcąc nie chcąc, wysłuchaliśmy kilku historyjek o różnych klientach Naleśnikowa. Jacy to tamci i owi byli dziwni, śmieszni, głupi, normalni. Historyjki te (a właściwie jedna, ale za to długa) okraszone były zwrotami, które zasłyszeć można na podwórkach, a które niektórzy zwykli nazywać, zresztą bardzo niesłusznie, łaciną. Brzmiało to całkiem podobnie do słowa "kurtyzana". Podobne znaczenie i też na literkę "k". I ponownie, nie byłoby w tym nic złego, gdyby towarzystwo Naleśnikowe, robiło to dyskretnie, lub chociaż schowane w kuchni. Ale nie! Głośno, wesoło i pół metra od nas, a około metr od innych klientów. 
Pokornie, aby nie narazić się krytycznym kelnerkom, zjedliśmy nasze naleśniki i dyskretnie wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje. Nie chcieliśmy narażać pań na konieczność opowiadania kolejnych (całkiem nijakich) historii przy kolejnych, bezbronnych klientach. Także Drogi Czytelniku, jeśli będziesz mnie kiedyś szukał, to nie zaglądaj do Naleśnikowa, bo mnie tam na pewno nie będzie. 




niedziela, 3 lutego 2013

Kafe Delfin

Gdy jest mi smutno i jest mi źle, wybieram starą Oliwę. Niesamowity klimat tego miejsca jest porażający w bardzo pozytywny i sensualny sposób. Park Oliwski o zmroku jest taki kojący i spokojny. W momentach wzburzenia jest wszystkim, czego potrzebuję. W parku, z moim mężem. Lepszej chwili, miejsca i towarzystwa trudno sobie wymarzyć. Gdy jest już cicho, gdy spaceruje mniej ludzi, gdy część świateł jest wyłączona, a iluzję jasności daje leżący śnieg. Chcę być tam jak najdłużej, więc muszę walczyć z przeszywającym zimnem. Stąd idealną jest kawa na wynos. 
W poszukiwaniu nowego miejsca udaliśmy się do najbliższej kawiarni. Kafe Delfin nie ma zbyt kawiarnianej nazwy, ale i tak postanowiłam spróbować. Muszę przyznać, że, ku mojemu zdziwieniu, kawiarnia wypełniona była ludźmi. Odniosłam wrażenie, że jest to jakaś zorganizowana grupa, ale i tak było ich całkiem sporo. Nie widząc żadnego menu w zasięgu wzroku, postanowiłam zdać się na baristkę i poprosiłam o dobrą kawę. Chociaż nie skupiła całej swojej uwagi na mnie, to i tak kawę dostałam stosunkowo szybko, za 9 złotych. Pani zapytała czy słodzę, po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi, podała mi jedną (jedną!!!!) saszetkę cukru i łyżeczkę. Nie rozumiem fenomenu wydzielania cukru w kawiarniach. Musi się coś za tym kryć. Jednak tego dnia uznałam, że jedna saszetka jest tym, czego potrzebuję i z gorącą kawą opuściłam Kafe Delfin. 
Pewnie zastanawiacie się, czy kawa, którą trzymałam w ręku, była dokładnie tym, co zamówiłam, czyli "dobrą kawą". Całkiem przyjemny, kremowy i delikatny smak. Nie była dokładnie taka, jak lubię, bo było w niej za mało cukru, ale okazała się całkiem interesującą odmianą. Szkoda, że podana była w kubku, którego indywidualizm ograniczał się jedynie do zawartości. Mimo wszystko kawa spełniła wszystkie swoje zadania, które postawiłam przed nią tego wieczora. 
Do Kafe Delfin wrócę, bo zachęcił mnie wystrój. Ale nie powiem Wam teraz, co tam ujrzałam. Niech to pozostanie niespodzianką i zachętą na kolejną recenzencką przygodę.