czwartek, 27 listopada 2014

Bioway

Galeria Bałtycka, pora obiadowa, młody w wózku, głód. Cztery tematy ciężkie do zestawienia w jednej zgodnej konfiguracji. Gdybym była sama, to pewnie byłby to szybki fastfoodowy strzał (nie oszukujmy się), ale że młody, że zdrowo, że dobry przykład, że nawyki żywieniowe, to już sprawa prosta nie jest. 
Najbardziej odpowiednim wyborem wydaje się być więc Bioway. Zwłaszcza, że młody już tam jadł, mniej więcej sami znamy ich wzloty i upadki, więc nie ma strachu. Dlatego, to właśnie tam kierujemy nasze kroki i kółka. 
Zanim przejdziemy do samego zamawiania muszę Wam powiedzieć, że generalnie nie jestem fanką jedzenia w Galerii Bałtyckiej. Jakiś taki chaos panuje w strefie restauracyjnej. Harmider, rwetes, tłok, hałas, ogólny brak miejsca, intymności, spokoju i atmosfery sprzyjającej przyjemnemu trawieniu. Nie wspomnę o braku fotelików dla młodych (ale tutaj czepiać się nie będę, znacie moje stanowisko, że nie wszystko i nie wszędzie musi być przystosowane dla dzieci). I ten szum tysięcy jedzących i rozmawiających ust. Trudno jest złożyć zamówienie. Do tego ktoś kogoś wciąż wymija, popycha, szturcha, przeprasza i przestawia. Nic więc dziwnego, że człowiek skupić się nie może. 
Ale, że młody głodny, a zimny słoik nie jest żadną alternatywną (zresztą od dawna słoików nie jemy, nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach), to trzeba się przemęczyć.
I tutaj wreszcie pojawia się Bioway, obsługująca pani, zamówione kotlety warzywno-jajeczne (jajeczno-warzywne, jeśli ktoś woli) za 15,90 (12,90 brzmiałoby lepiej), do tego awaryjna bułka za 1,90 (1,90! ale niestety, na wszelki wypadek, jakby młody jednak kotletów nie chciał, a wierzę Bioway'owi, że buła zdrowa i pożywna), rachu ciachu, jedzenie na talerzu. 
Popychając jedną ręką wózek, drugą starając się najpierw zapakować bułkę (tak, tak, dostałam woreczek i tak zwane "radź sobie sam, buła jest tu, woreczek tam"), potem wziąć plastikowe sztućce (wybaczam im, bo rozumiem, że normalne mogą nie wrócić, chociaż z drugiej strony mogłyby i nie wracać talerze, a jednak plastikowe nie są...), potem zabrać talerz i udać się na wyprawę ku wolnemu (cudem!) stolikowi. 
Mam wrażenie, że Frodo i Sam szli krócej do Góry Przeznaczenia...
Mimo wszystko docieram na miejsce, instaluję młodego na kolanach babci i zabieram się za ocenę przyniesionego posiłku. Sos grzybowy! Czemu nikt nie napisał, czemu nikt nie powiedział, wreszcie, czemu nikt nie zapytał, czy chcę? W końcu to dosyć kłopotliwy składnik, silny alergen i jeśli nie chwalisz się nim w menu, to chociaż pochwal się na gorąco, face to face, do klienta. Aaaaaa! Ja rozumiem, że wspomniani wcześniej Frodo i Sam nie wiedzieli o wszystkich niespodziankach, ale litości! 
Po dokonaniu kilku talerzowych aranżacji wreszcie mogłam nakarmić moje dziecię, które dosyć łapczywym wzrokiem obserwowało poczynania matki z kaszą gryczaną. Przyznam, że gdyby młody pisał tę recenzję ograniczyłaby się ona do "usiadłem, zjadłem, mniam i gugu, hej!". W tej kwestii więc nie pomyliłam się i bułki za bardzo używać nie musiałam. Najadł się, mruczał zadowolony i wybrudził się fest. Wybrudził zresztą też stolik i podłogę, ale wyrzutów sumienia nie miałam z kilku powodów. Po pierwsze nie było żadnej możliwości, żeby to wszystko wyczyścić (tyle, ile udało mi się okiełznać za pomocą chusteczek, to okiełznałam), po drugie po szybkim skanie sąsiadujących stolików doszłam do wniosku, że chyba same dzieci tutaj jadają... chociaż zdecydowanie bardziej dorosłych widziałam wokoło... takich, co umieją posługiwać się widelcem i nożem (umieją? serio?), grzecznych, uprzejmych i kulturalnych... po trzecie nawet gdybym chciała zrobić cokolwiek więcej, to nie było miejsca, żeby odsunąć krzeszło, schylić się, ogarnąć, bo co rusz komuś stawało się na drodze, kogoś innego się trącało i na kogoś innego trzeba było czekać, żeby ustąpił miejsca...
Dobrze, że z tej całej batalii wyszliśmy najedzeni (wiadomo, że matka podjada!). Następnym razem zrobię piknik na poziomie -1. 

sobota, 8 listopada 2014

Cafe Factotum

No i doczekałam się! Cafe Factotum już od jakiegoś czasu serwuje też coś, co nadaje się nie tylko na deser :) Cóż to może być? Tarty wytrawne (dzieje się to już stosunkowo długo, ale zwykle brakowało pomyślnych wiatrów, żeby tam zawitać. Dziś stało się inaczej). Ze względu na różne okoliczności dnia dzisiejszego kroki nasze skierowały się właśnie tam i właśnie po to.
Zanim jednak o tartach, to przyznać muszę, że szkoda wielka, że ilekroć ostatnio tam wchodzę wieje pustką. Czyżby jakaś niewidzialna siła wywiewała klientów? Sprawdzałam smak kawy i nie zmienił się, smak czekolady nie zmienił się, smak sernika nie zmienił się. Co się więc zmieniło?
Mam pewne podejrzenia, którymi oczywiście się z Wami podzielę (wiadomo :) ). Otóż ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, żeby rozkoszować się pyszną kawą z mojej ulubionej kawiarni, tym bardziej więc cieszyłam się, ilekroć mogłam się tam udać. Za każdym razem jednak trafiałam na zupełnie nową osobę za kontuarem. Nie spotkałam nikogo ze starej ekipy (poza moją ulubioną blondynką, zupełnie nie tam, w zupełnie nie kawowych okolicznościach :) ), za to sporo nowej. No właśnie... niby wszystko się zgadza, bo są mili, wszystko podane jest jak najbardziej dobrze, uśmiechają się, życzą smacznego, delikatnie zagadują i ogólnie lśnią i błyszczą, żeby tylko dobrze było, ale jednak brakuje tego czegoś. Wszystko to takie powierzchowne i niestety nie ma chemii, która poprzednio aż wręcz wybuchała, niezależnie od tego, kto z moich znajomych w Cafe Factotum się pojawiał. Rozmowy, zamówienia, żarty, uprzejmości i small talki wychodziły naturalnie, spontanicznie i zupełnie na luzie. Teraz da się niestety odczuć, że dla nowej obsługi to praca tymczasowa i niekoniecznie wymarzona, że wiedzą co to profesjonalna obsługa, sprawdzają się w tym, za co im płacą, ale jest to takie mechaniczne. Szkoda :( Tak, czy inaczej dzisiaj udało mi się trafić na kogoś, kto troszkę bardziej przypominał starą ekipę. Na szczęście.
Wtarabaniliśmy się z wózek, zrobiliśmy małe przemeblowanie (Cafe Factotum to nie jest knajpa przystosowana dla małych dzieci, ale nam to nie przeszkadza, w końcu nie wszędzie na świecie musi być przewijak i krzesełko do karmienia!), złożyliśmy zamówienie i przyszło nam troszkę poczekać (około 15/20 minut) na dwie latte grande i dwie wytrawne tarty podawane z trzyskładnikową sałatką. Troszkę długo, zwłaszcza, że byliśmy jedynymi klientami (a tarta była gotowa i stała w gablotce), ale towarzystwo było miłe, sporo tematów do omówienia, sporo literatury w telefonie do poczytania i sporo do przemyślenia, także nie będziemy narzekać.
Tym bardziej, że jak tarta się pojawiła, to okazało się, że jest bardzo smaczna. Delikatna w smaku, kremowa, jednocześnie wyrazista, dobrze doprawiona i bardzo sycąca. Zupełnie też zaskoczona byłam, że młody, który ma zaledwie 11 miesięcy wcinał ją tak, że mu się uszy trzęsły. Do czego to doszło... następnym razem będę musiała zamawiać trzy porcje :P O kawie nie będę wspominać, bo doskonale wiecie, że lepszej nie ma w całym Gdańsku i w tym temacie nic się nie zmieniło. 
Zapłaciliśmy około 54 złote (dokładnie nie pamiętam, ot skleroza :) ) i radośnie ruszyliśmy na zewnątrz, na deszczowy spacerek. Dzień zaliczam do udanych :) Chociaż serce boli, że Cafe Factotum przestało być idealne...