poniedziałek, 17 grudnia 2012

Imbir


Niedawno na ul. Długiej otwarto nową restaurację. Mimo tego, że nie jest ona szczególnie rzucająca się w oczy, to jednak jest kilka elementów, które sprawią, że nie da się jej nie zauważyć. Mój ulubiony fragment to choinka na krześle, natomiast drugie w kolejce są drzwi. Nie byłabym sobą, gdybym tam nie zjadła. Po drobnym researchu uznaliśmy, że czas na obiad (planowo miało to być śniadanie, ale w życiu człowieka nie zawsze wszystko wychodzi) właśnie tam, czyli w restauracji o kulinarnej nazwie Imbir. Zaplecze medialne jeszcze w powijakach, bo trudno dotrzeć do strony (pewnie dlatego, że nie istnieje), fanpage też niedostępny, ale dajmy im szanse, w końcu otworzyli się niecały miesiąc temu.

No dobrze, ale zacznijmy od początku. Otwierasz rewelacyjne drzwi i oczom twoim ukazuje się kotara na półkolu. Kotara! Jak w starym kinie! Potem dużo mebli, starych i starszych, ręcznie wykonane obrusy, regał z książkami, cegły, drewno, koronka, świeczniki, klimatyczne lampy. Oj, ile tam tego było! Największy plus za to, że wystrój nie jest wymuszony, nie jest to sztucznie stworzona przestrzeń, tylko efekt przemyślanego projektu i swobodnego dopasowania. Starannie dobrane elementy, które mimo wszystko nie narzucają się, a tylko dopełniają klimatu. Zdecydowanie dodaje to punktów do rubryki "wiarygodność". Jednym słowem (nie oszukujmy się, nie poprzestanę na jednym!) miejsce, gdzie można przez kilkanaście minut studiować każdy kawałek przestrzeni i po godzinie dalej być zaskoczonym. Zaraz się przekonamy, czy właściciele skupili się tylko na klimacie, czy jeszcze postanowili dopracować kuchnię.
Restauracja Imbir reklamuje się na oknach, jako miejsce, gdzie można zjeść tradycyjne polskie jadło. Nie ukrywam, że napisy w stylu "traditional polish restaurant" zwykle mnie odstraszają, bo mam wrażenie, że nastawione są na turystów, a nie każdy, w tej materii, pozostaje uczciwy. Każdy przewodnik mówi "nie jedzcie w centrum, nie jedźcie przy zabytkach,bo tam drogo. Lepiej zjedzcie na obrzeżach, tam, gdzie jedzą mieszkańcy". Na pewno więc zrozumiecie moje obawy, gdy składałam zamówienie. Na szczęście pierwsze znaki były zachęcające. Drewniane menu (!), niskie ceny, znajome dania i bardzo miła (a mówiąc "miła" nie mam na myśli "miła, bo kazał właściciel", tylko "miła, bo miła, bo tak lepiej i tak przyjemniej". To jest zawsze cenne) obsługa. Zamówiliśmy więc sok, herbatę, placki ziemniaczane z kalafiorem z czosnkiem, barszcz z uszkami (akcent świąteczny) i pierogi z mięsem (zamówienie za 52 złote). 
Zacznijmy od herbaty. Ah! Jestem zachwycona. Podana idealnie. Talerzyk z filiżanką, na tym kolejny talerzyk, z miejscem na cytrynę i woreczek z zużytą herbatą (tak mało trzeba, a jak wiele kawiarni tego nie robi i każe mi brudzić podstawkę i filiżankę zarazem), do tego cukier w cukiernicy. Poezja! Byłam tak zachwycona podaniem, że nawet smaku nie pamiętam! 
Porcja placków ogromna! Kalafior z czosnkiem (zamówiony dodatkowo) bardzo interesujący. Dodałabym tylko więcej śmietany do placków. W smaku bardzo dobre. Barszczyk smakował. Jedyne zastrzeżenie, jakie się pojawiło to zbyt posolone pierogi. Jemu to przeszkadzało, ona była zachwycona, ale powszechnie wiadomo, że ona jest uzależniona od soli (posoliła placki!). Serwująca nam dania pani była zainteresowana naszą opinią, wyrażała swoje obawy i nadzieje ( :) ) i reagowała na wątpliwości. Porcje na prawdę duże i odpowiednio wycenione. Brakuje mi jeszcze śniadań, ale dajmy im szanse na rozwój. 
Polecam, a jak już wejdziecie usiądźcie na parapecie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz