niedziela, 11 sierpnia 2013

Momu. Gastrobar

Bardzo przyjemny lokal, w stosunkowo spokojnych kolorach (mimo kontrastującej czerni i bieli). Odrobina cienia, troszkę palm, intrygujące obrazy na ścianach (polecam przyjrzeć się temu w żółtym odcieniu, bardzo przyjemny dla oka), toaleta w groszki i świeże przyprawy na stolikach, przyjaźni kelnerzy, stoliki w oknach, poduszki na parapetach, okazały bar, drewniane stoły z czarnymi nogami (zygzakami w sumie bardziej), odsłonięta kuchnia i próbujący wszystkiego kucharze. Tak mniej więcej zarysowuje się wizualna strona Momu. Gastrobaru, który wyrósł przed nami na ulicy Wierzbowej 11. A skoro wyrósł, to przecież nie będziemy jakoś szczególnie zwiewać, tylko dzielnie wejdziemy do środka i wybierzemy właśnie owo miejsce w oknie. 
Od razu, na początek, brawa dla kelnera, który już na wejściu był gotowy zaprezentować nam miejscowe menu, przez co był zmuszony uczestniczyć w naszej wyprawie ku wypatrzonemu miejscu. I od razu dodam też, że takie kelnerzenie to ja rozumiem. Niewymuszone, luźne, spontaniczne, ale jednocześnie uprzejme, uśmiechnięte i swobodne dla każdej ze stron. Nikt tam nie udawał kogoś, kim nie był. Cudownie! 
Widać, że menu często używane. Dobry to znak, powtarzałam wielokrotnie. Kto menu ma zniszczone, ten często pokazywać je musiał, ergo często ktoś korzystać z niego chciał (albo mełł je na zapleczu :) ). Tak czy inaczej zniszczone menu i całkiem korzystne ceny, do tego obfitość wyboru i smaków. Śniadania, pizze, hot dogi, burgery,  zupy, sałatki, noodle (nudle) i desery, plus bardzo dobre i ciekawie zestawione napoje, lemoniady i inne płyny. 
Po intensywnym skupieniu i dokonaniu kilku trudnych wyborów, zdecydowaliśmy się na dwa bikini burgery, falafel dog, lemoniadę pink grapefruit i dwa pilsnery (całość za 89 złotych). Napoje, jak zawsze, pojawiły się szybciej. Piwo dla nikogo nie stanowi żadnej zagadki, więc dam sobie spokój z walorami smakowymi (mogę tylko napisać, że podane zostało w fantastycznych szklankach), za to pink grapefruit miał dosyć zaskakujący smak. Grapefruit, do niego rozmaryn, cytryna i pewnie kilka innych pomniejszych składników stworzyło ciekawy zestaw smakowy. Niekoniecznie przypadł mi do gustu (najprawdopodobniej przez ten rozmaryn), ale na pewno był bardzo orzeźwiający.
Na resztę posiłku nie czekaliśmy jakoś strasznie długo. Trudno mi nawet dokładnie określić ile, bo było całkiem sporo do oglądania, zwłaszcza wspomniane przeze mnie wcześniej obrazy, do tego przemykający na ulicy rowerzyści na swoich kolorowych pojazdach i pracujący kucharze (bardzo mi się ten motyw spodobał, taka próba pokazania "wiesz co jesz", lub "wiesz co jeż" dla geologów). 
Nasz miły kelner przyniósł jedzonko, bardzo estetycznie podane, w rozmiarach bardziej lunchowych, niż obiadowych, ale w końcu i ceny takie były. Nam nie pozostało nic innego, jak zanurzyć zęby w smakowitych daniach. 
Falafel dog smakował odrobinkę jak dog sojowy. Jak na mój gust był odrobinę za suchy (ale od razu przyznam się bez bicia, że zrezygnowałam z używania do niego podanego na talerzu sosu, który na mój gust był zbyt ostry. Podzieliłam się nim z moimi współtowarzyszami), a jasny sos tzaziki aioli na wierzchu i kapusta kimchi niekoniecznie dodawały mu wilgoci. Frytki natomiast przyrządzone smakowicie i mała sałateczka równie dobrze. Bikini burgery, chociaż chciałabym napisać Wam więcej, zyskały opinię "dobre". Cóż... nikt nie mówił, że obracam się w gronie ludzi wylewnych :) Ale dla tych, którzy jeszcze nie wychwycili skali opinii mojego męża dodam tylko, że "dobre" to musi być całkiem niezłe. Zwykle słyszę "może być". Zresztą już po składzie widać, że musiało być dobre: wołowina, ser chedar, bekon, papryka piquillo, konfitura cebulowa i pomidor. 
Cóż więcej mogę Wam dodać... zjedliśmy, odpoczęliśmy przed czekającymi nas zmaganiami ze skwarem i ruszyliśmy ku rozpalonej Warszawie. A do Momu. Gastrobaru wpaść warto. Hej :)

MOMU. GASTROBAR, WARSZAWA, WIERZBOWA 11


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz